Po ponad 30 latach światło ujrzała nowa odsłona jednej z najsłynniejszych komedii amerykańskiego kina. I jak to wspomniał sam główny bohater, zarówno on, jak i cała produkcja, stara się być „taka sama, ale jednak trochę inna”, a ponad wszystko po prostu „godna”. Czy tak się właśnie stało?
Trend na remake’i, który lata temu wystrzelił jak wulkan, powoli się ostudza. Na całe szczęście twórcy chyba zrozumieli, iż pójście „w masę” i kręcenia nowych wersji jednego klasyka za drugim bez głębszego przemyślenia mija się z celem. Dlatego w tej chwili widzimy takich przypadków w kinach nieco mniej – a te, które dojdą do skutku, przynajmniej jakiś tam sukces odnoszą. Nowa Naga Broń natomiast należy do wąskiego grona remake’ów, których w kinie ze świecą szukać.
Franka Drebina wszyscy znają doskonale. Godnym następcą legendy za wszelką cenę stara się być jego syn – Frank Drebin Junior. Gliniarz starej szkoły, niepokorny jak Brudny Harry, przekraczający granice niczym tatuś. Tak, w niemal każdym aspekcie swojej policyjnej działalności Drebin udowadnia, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni. Razem z wiernym kolegą z wydziału u boku i z kawą w ręce, z odziedziczoną głupotą stara się rozwikłać skomplikowane zagadki Los Angeles. Oczywiście z hardą miną twardziela, która przez lata stała się wizytówką odtwórcy roli.
Nie wiem, czy w tej chwili byłby w Hollywood lepszy kandydat do odegrania Franka Drebina niż właśnie Liam Neeson. Już sam fakt obsadzenia właśnie tego aktora może być istną parodią. Patrząc na karierę aktora w ostatnich latach, można stwierdzić, iż zjadł on własny ogon, taśmowo występując jako emerytowany zabójca, agent specjalny, czy gliniarz – albo po prostu zmęczony życiem twardziel nie do zdarcia. W filmie Naga Broń można powiedzieć, iż parodiuje on samego siebie, podobnie jak to miało miejsce w gościnnym występie w filmie Ted Setha MacFarlane’a. I sprawia to naprawdę masę frajdy. Jak wspomniałem na początku, perfekcyjnie określił to sam Drebin. Neeson stara się uchwycić to, co było siłą starych wersji, ale zrobić to nieco inaczej, dopasowując to zarówno do siebie, jak i do współczesnego kina. Robi to wprost fenomenalnie. Po obejrzeniu filmu nie wyobrażam sobie, aby ktoś inny miał wcielić się we Franka.

Osoby, które obawiały się, iż poziom humoru może nie doskoczyć do wypracowanego poziomu, mogą być spokojne. Z pełną odpowiedzialnością mogę przyznać, iż nie pamiętam, kiedy tak mocno uśmiałem się w kinie. Takie stężenie absurdu widzieliśmy wcześniej jedynie – o dziwo – właśnie w produkcjach z Lesliem Nielsenem. Naga Broń to pod tym kątem istna jazda po bandzie. Sceny z kilku zapowiedzi to na szczęście jedynie wierzchołek góry lodowej. Absurdalne sceny akcji, pastisz i gagi kipiące od czarnego humoru? Wszystko na miejscu. Na całe szczęście komedia nie została wykastrowana z elementów, które czynią ją świetną.
Twórcy powtórzyli też elementy znane z oryginału, takie jak żarty na drugim planie. Czasem trzeba się rozglądać po całym ekranie, aby nie uciekł nam jakiś ukryty śmieszek. Z tego względu nie jest to komedia na jeden raz.
Nie jestem pewien, czy jest sens choćby zaczynać rozwodzić się nad fabułą, gdyż podobnie jak w typowym kinie akcji, tak tutaj stanowi ona jedynie dodatek. Jest pretekstem do wyśmiewania kolejnych klasycznych filmowych motywów. Jedyne co mogło nie pasować, to powtarzalny wątek antagonisty. Widzieliśmy to już o jeden raz za dużo. choćby jak na zwykłe sparodiowanie można było wziąć coś mniej przejedzonego. Zabawa jest jednak na tyle dobra, iż skutecznie przykryła jakiekolwiek niedociągnięcia.

Czy przesadzę mówiąc, iż nowa Naga Broń to nowa nadzieja komedii absurdu? Pewnie tak, ponieważ taka jej ilość, jaką mogliśmy oglądać kiedyś we współczesnym kinie się zdecydowanie nie przyjmie. Jednak miło było zaliczyć odrobinę nostalgii oglądając przygody Franka Juniora. Nowa wersja jest niejako zanurzeniem się w przeszłość ze słowami „kiedyś to było” wypisanymi na ustach. Kiedyś to było, ale i teraz może być nieźle. Tegoroczna Naga Broń właśnie to udowadnia. choćby widzowie nieznający przygód oryginalnego Drebina będą się dobrze bawić. A miłośnicy świętej pamięci Nielsena docenią udane starania twórców. Film zapewnia bowiem to, co powinien – tonę absurdalnego humoru i świetnej rozrywki.
Źródło grafiki głównej: mat. prasowe