"Na marginesie" to nieco inna wizja wątków rodem ze Stephena Kinga – recenzja miniserialu Netfliksa

serialowa.pl 2 godzin temu

Mae Martin, po poruszającym kameralnym „Feel Good”, proponuje rozmach w stylu „Instytutu” Stephena Kinga. Oczywiście netfliksowe „Na marginesie” to pod wieloma względami autorski pomysł – ale czy wystarczająco autorski?

W lipcu miałam duży problem z oceną „Na całego”, a teraz Netflix zrobił mi coś podobnego. Wprawdzie tamten serial i „Na marginesie” („Wayward”) wiele dzieli, ale podobne jest to, iż po obejrzeniu całości nie wiem, czy dostaliśmy w pierwszej kolejności dobry serial czy jednak przede wszystkim niezrealizowany potencjał wyrazistego, autorskiego głosu (za tamtą komedią romantyczną odpowiada Lena Dunham, za czwartkową premierę dramatu w duchu Stephena Kinga – Mae Martin).

Na marginesie – o czym jest miniserial Netfliksa

Wybór na kolejny projekt opowieści o instytucji dla trudnej młodzieży, podejrzanych psychologicznych „terapiach”, dziwnym miasteczku i policjancie szukającym prawdy jest nieoczywisty po kameralnym komediodramacie „Feel Good”. gwałtownie jednak widać, iż pod spiskową konwencją Martin przez cały czas tworzy historie o tożsamości, relacjach, niedostosowaniu. I to często historie przekonujące, tyle iż ten wybór gatunku niesie pewne zobowiązania, nie do końca tu zrealizowane. Stąd rozdarcie przy ocenie, bo gdybym miała się na coś zdecydować, powiedziałabym, iż jestem w sumie na tak – tylko zaraz dorzucam ileś asekuracyjnych recenzenckich „ale”, żeby nie było, iż nie widzę braków.

„Na marginesie” (Fot. Netflix)

Zacznijmy od tego, iż mogę być bardziej na tak, bo urodziłam się w tym samym roku (a choćby miesiącu) co Martin. Kiedy więc dostaję miniserial w dużej mierze o nastolatkach osadzony w 2003 roku, a miniserial ten wspaniale chwyta tamten moment (bez częstego w takich sytuacjach poczucia, iż to tylko sztuczne odgrywanie innej dekady, z przesadą), pokazując nie tylko nostalgiczny wymiar powrotu, ale też problemy z idealizacją licealnych czasów, to już utrudnia mi sceptycyzm wobec mniej udanych pomysłów. Na dodatek Martin ma talent do nadawania choćby konwencjonalnym wyborom jakiegoś własnego filtra, przez co „Na marginesie” długo się przed oskarżeniem o konwencjonalność broni.

A przecież to oskarżenie zasadne, bo ile widzieliśmy już opowieści o „trudnej młodzieży” zamkniętej w opresyjnej szkole z internatem? Ile widzieliśmy produkcji o próbach ucieczki z nieludzkiej instytucji? A ile dzieł o jedynej osobie, która widzi, iż z otoczeniem jest coś nie tak, podczas gdy reszta zdaje się nie dostrzegać anomalii? „Na marginesie” ma to wszystko, niekoniecznie z jakimiś świeżymi koncepcjami fabularnymi, na dodatek z finałem, który nie spełnia apetytów zaostrzonych licznymi tropami z reszty sezonu. Czemu więc upieram się, żeby bronić serialu, trochę choćby przed sobą samą?

Na marginesie – młodzieżowe wątki w stylu Kinga

Odpowiedź tkwi przede wszystkim w wątku nastoletnim. Gdy Kanadyjki Abbie (Sydney Topliffe, „Doin’ It”) i Leila (Alyvia Alyn Lind, „Laleczka Chucky”) trafiają do Stanów, konkretnie do Tall Pines w Vermoncie, i poddawane są wątpliwej terapii przez złowrogą Evelyn Wade (Toni Collette, „Niewiarygodne”), to dostajemy świetny serial. Przyjaźń dziewczyn, bardzo wiarygodna, zbudowana na wspieraniu się w zmaganiach z poważnymi problemami, w których dorośli nie chcą dzieciaków wesprzeć, ale też na wspólnym słuchaniu muzyki i błyskotliwych dialogach, sprawia, iż „Na marginesie” angażuje.

„Na marginesie” (Fot. Netflix)

Do tego dochodzi reszta mieszkańców Akademii Tall Pines. Niesamowite, jak Martin i pozostali scenarzyści budują w zaledwie kilka odcinków tak zapadającą w pamięć społeczność nastolatków. Przerażająca Stacey (Isolde Ardies, „Detektyw Murdoch”), uroczy niedoceniany Rory (John Daniel, „Nadrabiaj miną”), demonizowany przed grupą Daniel (Milton Torres Lara, „Duff i Wazowski”) i pozostali. Intensywne konflikty i znajomości, tragedia zmieszana z komizmem, rozbijanie patosu ciętą ripostą, bunty i załamania, cała ta warstwa manipulacji, jakim poddawani są młodzi ludzie w Tall Pines, i walki, by się temu nie poddać – widać dużą znajomość psychologicznych mechanizmów i nastoletnich emocji. Pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt, iż dwa pierwsze i dwa ostatnie odcinki wyreżyserował Euros Lyn (1. i 2. sezon „Hearstoppera”).

Do 6. odcinka (z ośmiu składających się na całość) realia Akademii i szczerość przyjaźni Leili i Abbie sprawiały, iż ignorowałam problemy z drugą warstwą serialu. Otóż jedynym sojusznikiem dzieciaków poza szkołą jest Alex (Martin – prywatnie osoba niebinarna, tu gra mężczyznę trans), czyli policjant, który sprowadził się właśnie do Tall Pines z ciężarną żoną, Laurą (Sarah Gadon, „Dracula: Historia nieznana”). Laura sama kiedyś przeszła „leczenie” w instytucji Evelyn, a miasteczko okazuje się pełne ludzi z takim doświadczeniem. Alex zaczyna dostrzegać, iż pod pozorami otwartej, zżytej społeczności kryją się mroczne sekrety.

„Na marginesie” (Fot. Netflix)

Ten „dorosły” element „Na marginesie” to coś, co teoretycznie wywołuje u mnie zachwyt. Mężczyzna trans, z trudną przeszłością, trafia wreszcie do miejsca pełnego akceptacji i chce tu zbudować możliwie tradycyjną rodzinę – po czym odkrywa, jaką cenę musi za to zapłacić. No świetnie! Jest okazja do wykorzystania gatunkowych schematów wielkiej tajemnicy, by opowiedzieć o doświadczeniu osoby trans (w 2003 roku, chociaż zmieniło się chyba przygnębiająco niewiele), bez robienia z tego doświadczenia głównego tematu serialu.

Na marginesie – serial o tym, jak dorośli zawodzą

O ile bowiem dla reakcji Aleksa tożsamość i udowadnianie sobie czegoś ma znaczenie, to chodzi o interesujący portret psychologiczny bohatera, a nie o sensacyjne czy „wykładowe” podejście do queerowego zagadnienia (co nie przeszkadza transfobom w wystawianiu „Na marginesie” 1/10, więc niskie średnie na portalach warto ignorować). To wciąż rzadkie, takie „normalizowanie” przy świadomości istnienia poza granicami miasteczka świata, który „normalizować” nie zamierza. A do tego celne uwzględnianie myślowych nawyków, jakie postać trans ma na swój temat oraz w kwestii ról płciowych po latach tresury w tradycyjnym społeczeństwie. To powinno przecież zagrać świetnie w miniserialu w dużej mierze traktującym o tym, jak przełamywać nawyki, ale i o tym, jak nauczyciele przełamywania nawyków mogą mieć nieczyste instancje.

„Na marginesie” (Fot. Netflix)

Przyjazne-nieprzyjazne miasteczko mogłoby być świetną metaforą kompromisów, na które idzie „inność”, szukająca chociaż odrobiny akceptacji po latach prześladowań. Z kolei postać Laury mogłaby być interesującym przykładem, jak łatwo stać się tym, czego pozornie najbardziej nienawidzimy – podobieństwa między żoną Aleksa i Evelyn są bowiem z każdym odcinkiem wyraźniejsze. Ale to wszystko „na papierze” – w praktyce bowiem złożony, nieoczywisty główny przekaz „Na marginesie” ginie gdzieś między masą pomysłów z klasyki gatunku, a ostateczne rozwiązanie może i skłania do namysłu nad motywacjami postaci, ale rozmywa się przy spadającym w ostatnich odcinkach poziomie napięcia, niesatysfakcjonującym wyjaśnieniu zagadek Tall Pines oraz moim zdaniem absurdalnym rozwiązaniu kwestii Evelyn.

Na marginesie – czy warto oglądać tajemniczy serial

Martin, proponując świetne dialogi i złożone postaci, niepotrzebnie w tym wszystkim ślepo ufa zasadzie „pokaż, nie mów (show, don’t tell)”. jeżeli tak się umie mówić, to trzeba mówić – tymczasem niektóre umysłowe przeżycia są tu aż za dosłownie wizualizowane, zbędne retrospekcje coraz liczniejsze, fabularne wybory zbyt proste i pochodzące z rezerwuaru gatunkowych standardów, choćby jeżeli ich wymowa ma być bardziej skomplikowana niż zwykle.

Widać to choćby w tak ogólnie udanym wątku młodzieżowym – gdy w odcinku 6. pensjonariusze Akademii wypełniają brutalne wyzwanie poza budynkiem. Tym mocniej braki dają się to dostrzec w warstwie śledztwa, które prowadzi Alex, i rodziny, która się policjantowi przy okazji kruszy. Na dodatek, moim zdaniem nadmiernie chwalona w recenzjach, Collette gra tu karykaturalną wariację wszystkich guru, jakich już doskonale znamy, a Martin jednak lepiej pisze, niż gra, chociaż ten nieco nieporadny styl ma jakiś tajemniczy urok: wyczytałam w „Guardianie„, obok komplementów, iż w tym aktorstwie czasem można odnieść „wrażenie bycia opętanym przez zdezorientowane kaczątko (occasional air of possession by a baffled duckling)” – i nie można ująć tego lepiej.

„Na marginesie” (Fot. Netflix)

W efekcie mamy udany serial o młodzieży i o zawodzących młodzież dorosłych, co powtarza się przez pokolenia. I o pozornych wybawicielach, których lekarstwo bywa gorsze od choroby. Mamy przekonujące nastoletnie relacje między pokiereszowanymi przez życie dzieciakami. Interesujący teoretycznie pomysł na wykorzystanie gatunku do tożsamościowych refleksji. Absolutny realizacyjny kunszt (ostrość obrazu! scenografia! muzyka!). Materiał do rozmyślań i odszyfrowywania kontekstów oraz proponowania skojarzeń (polecam, nie podzielając aż takiego zachwytu miniserialem, tekst Judy Berman, wychodzącej od bardzo trafnego zestawienia z wierszem Larkina).

Ale mamy też nierówną jakość wątków, rozczarowujący finał lokalnej tajemnicy, rozmyty w nadmiarze pomysłów przekaz. I poczucie, iż to mogło być coś naprawdę wyjątkowego – a wyjątkowe tylko bywa. Polecam mimo wszystko, czekając na kolejny projekt, który zrealizuje Martin. Mam tylko nadzieję, iż wtedy będę mogła się nim zachwycić już bez „ale”.

Na marginesie dostępne jest na Netfliksie

Idź do oryginalnego materiału