OMNISCIENCE
Reign of the Machine God
wydanie własne, 2025
Jeśli bogowie istnieją, to są z metalu. I nie mają żadnych intencji. Humanizm dawno wyzionął ducha, a teologia została zastąpiona przez binarny kod. Takie poczucie mamy, słuchając jeszcze gorącej, debiutanckiej EP-ki poznańskiego Omniscience, reprezentującego epokę, w której bóstwa nie słuchają modlitw, ale debugują światy.
Ich „Reign of the Machine God” to całkiem udany, świętokradczy rytuał wprost z serwera piekła, na którym – wzorem najlepszych tradycji technicznego death metalu – śmierć jest zadawana z zabójczą precyzją, a brutalność wyraża się w pietystycznej strukturze.
Dźwiękowa architektura Omniscience przypomina gotycką katedrę zbudowaną przez biomechaniczne AI. Na poziomie konceptualnym to historia końca, choć na pewno nie apokalipsy w stylu biblijnym. To raczej relacja z momentu, w którym człowiek przestał być potrzebny.
Już same tytuły utworów mówią w tej kwestii wystarczająco wiele: „Przebudzenie bionicznego umysłu”, „Zdehumanizowany”, „Protokół zagłady” (tłum.). To materiał, który oddycha metalem – i to choćby tym rozumianym jako pierwiastek: jest ciężki, zimny i trujący. I choć to wszystko trwa ledwie dwadzieścia minut, to wystarczająco dużo, by przejść inicjację. Omniscience nie potrzebowali więcej niż pięciu utworów, by wykuć estetykę, która mówi jasno: przyszłość nie jest dla ludzi, jest dla form.
A jeżeli to rzeczywiście dopiero początek, to aż strach, co będzie na drugiej płycie – oczywiście w najlepszym możliwym sensie.
SIXA
Too Fine To Fight
wydanie własne, 2004
To jasne, iż punk zawsze był czymś więcej niż muzyką – był protestem, ale i performansem codzienności, co zresztą nie zmieniło się do dziś, a choćby zyskało swą kontynuację w formie coraz to bardziej eksperymentalnej. Jednak nie o dzisiejszych trendach mowa, bo w ramach „Too Fine To Fight” przenosimy się nieco w czasie – dokładnie o dwadzieścia lat.
Kompilacja nagrań poznańskiego, zapomnianego zespołu Sixa (nie mylić z Siksą, choć oba projekty mają ze sobą wiele stycznych) brzmi jak emocjonalne DIY, czy raczej krzyk z czasów, kiedy ironia i wściekłość jeszcze nie potrzebowały tweetów, by się wyrazić.
Trzeba podkreślić, iż Sixa nie gra punk rocka w klasycznym sensie. Bardziej wykrzykuje swoje zmęczenie, niż je gra. Określany przez nich samych jako pink-punk, był intrygująco niestereotypową estetyką oporu, która zamiast skóry i ćwieków stawiała na feminizm, a niedosypianie miała za figurę egzystencjalną.
Na tej płycie wszystko jest zarazem naiwne i śmiertelnie poważne. Rytmiczna prostota nie jest brakiem umiejętności, tylko celową decyzją, by przeraźliwie jazgotliwy komunikat był szybki jak rzut kamieniem. Jest w tym wiele rezygnacji. Czasem największym aktem odwagi jest powiedzieć, iż się już nie chce walczyć. Bo ciało już nie może. Bo nie wypada. Bo rano znowu trzeba wstać.
W chaosie projektu perkusisty Michała Rajchemby, gitarzysty i wokalisty Marcela Górnickiego oraz basisty Konrada Smoleńskiego kryje się subtelna, choć brutalna forma collage’u. Każdy skit, każda „piosenka”, każda repetycja jest sprzeciwem wobec linearności i dorosłości. To może choćby bardziej dada niż The Clash.
Słychać tu, iż wszystko działo się w konkretnej przestrzeni: studiu Audio-Sfera, wspólnym pulsie lokalnej sceny, która stworzyła swój własny mikroświat. Bez aspirowania do wielkości, tylko z gniewem, który – pomimo dwóch dekad – przez cały czas rezonuje: w kablach, w płucach, w pamięci mięśni.
Bo choćby jeżeli coś jest różowe, to nie znaczy, iż nie boli.
WIKTOR SZYMURSKI
Cancel Me
wydanie własne, 2025
„Cancel Me” urodzonego w Poznaniu, choć dziś mieszkającego w Łodzi młodziana Wiktora Szymurskiego jest jak neonowy strumień świadomości – efektowny, czasem nieco cukierkowy, ale w tej słodyczy jakże smutny. To jeden z najciekawszych ostatnio przykładów muzyki generacji:
„przepraszam, iż istnieję, ale patrz, jak tańczę”.
Post-techno niedeklarujące niczego, jak wymamrotane w lustrze „nie wiem”, przetworzone przez warstwę glitchu, saturacji i bólu z powodu przegrzanej karty dźwiękowej. Tam, gdzie inni producenci eksperymentalnej elektroniki budują swoje światy z zimnych struktur i akademickich chłodów, on rzuca na stół popękane płyty CD, przeżute sample i oddech z klatki schodowej, dodając do tego smak gumy do żucia i błysk brokatu.
Jego twórczość jest impulsem – rodzi się „przy poppingu”, jakby w ciele – co tłumaczy, dlaczego brzmi bardziej jak reakcja niż kompozycja. Jakby ta muzyka nie powstała w DAW-ie, tylko w czasie rzeczywistym, na marginesie życia, w chwilach, które miały się nie wydarzyć, a teraz jedyne, co nam pozostaje, to eskapizm.
Ten zarejestrowany atak paniki, zmontowany w mixtape, to wyraz tego, iż wszystko już się zawaliło, a teraz można to tylko próbować poskładać w mem.
Połamana perkusja, zniekształcony groove, smętne powidoki melodii, które kiedyś mogłyby być radiowym refrenem. W warstwie estetycznej płyta przypomina sytuację, w której klubowa muzyka zostaje porwana przez licealną depresję i niechcący wchodzi w pole magnetyczne wczesnego SoundClouda. Noise, cyber-pop, przestery, krzywe loopy i emo trap. Wszystko, co mamy w teraźniejszości – tak uciążliwej, iż aż groteskowej.
To soundtrack do przewijania w telefonie z nadzieją, iż coś się w końcu wydarzy.