CEKA
Cek Nicholson
Tylda Records, 2024
Ceka pojawia się tam, gdzie inni ledwo odważą się spojrzeć przez okno – na peryferiach Kalisza, na krawędzi wygasłych już snów o wielkim polskim rapie, gdzie śmiech to najlepsza waluta, a dystans do siebie jest podstawowym narzędziem przetrwania.
„Cek Nicholson” to album utkany nie tylko z całego szeregu celnych obserwacji, ale także z ironii, autoironii, codziennych rozczarowań i tych wszystkich mikro-rozczarowań, które nie mają choćby prawa znaleźć się w refrenie.
Zapomnij o blichtrze newschoolu – tutaj dominuje gęsta, lepka atmosfera podwórek, z których Ceka nie zamierza wchodzić na barykady ani stawać w jednym szeregu z nową szkołą, choć jej sztuczki zna lepiej niż niejeden coach od progresu.
„Ej, nie warto, byku, starej szkoły pamięć burzyć / Tropię jak Anton Chigurh, to jest rap dla starych ludzi / Pewnie po cichu byś marzył, by on znikł z pulpitu / Do takich bitów nie pasi miłosne pitu-pitu” – rapuje w tytułowym utworze.
Jego flow jest wycofane, momentami sarkastyczne i zdecydowanie w stylu, jakiego „gimby nie znajo”. Produkcje na „Cek Nicholson” noszą ślady g-funkowego rozleniwienia, żywych instrumentów i organicznych brzmień, również będących ukłonem w stronę starych wzorców.
Ceka nie daje łatwych odpowiedzi – zamiast tego rozdrapuje stare rany, śmieje się z własnych iluzji, wystawia na pośmiewisko te wszystkie mechanizmy, które każą ci udawać, że:
„jeszcze może będzie dobrze”.
„Na niczym się nie znam, coś tam rozkminiam, ale mam prawo być głupi / Inni raperzy umieją nawijać, ale makaron na uszy” („Sillience”) – Ceka nie gra pod publiczkę.
To jeden z tych, których nie ogarnie żaden algorytm.
KILLER GOODBYES
Pa, pa
wydanie własne, 2024
Są debiuty, które nie wyglądają na debiuty. „Pa, pa” to nonszalanckie machnięcie ręką Piotra Długosza z głębi Gdańska, po wcześniejszych ćwiczeniach w poznańskich bramach. Killer Goodbyes nie próbuje krzyczeć najgłośniej. Krzyczy, bo po prostu nie potrafi inaczej.
Nie ma tu refleksji o tym, jak powinno się pisać piosenki – tu raczej słychać rozpaczliwy lęk, czy wolno jeszcze mówić do siebie na głos. To zapis roku zmagań z własną nieśmiałością i nieprzystosowaniem, w zgiełkliwy, a jednak szalenie przebojowy sposób, podniesiony do potęgi w stylu Cool Kids of Death.
Laptop, gitara, tony przesteru i tych kilku zaufanych ludzi – to cały arsenał. Killer Goodbyes woli wszystko zagłuszyć, niż próbować tłumaczyć. Jak ktoś, kto – wzorem okładki – siedzi w pokoju na krześle i nie wie, czy już wyjść, czy jeszcze coś dopisać do tego pożegnania.
W tekstach słychać to szarpanie się ze sobą – choćby od strony formy, bo trudno tu jednoznacznie stwierdzić, czy to już pełnoprawne piosenki, czy jeszcze szkice, nadgryzione od środka strachem. Ale w tej surowości widać prawdę. Nie chodzi o wielki gest, raczej o to małe, codzienne „pa, pa”. Ten hałas, czy – jak określa sam Piotr – „rozwrzeszczane szarpanie za struny”, jest oczyszczeniem.
Dla kogoś, kto na scenie jest całą armią, choćby jeżeli to tylko jeden człowiek. „Pa, pa” to płyta dla tych, którzy w codziennym zgiełku wciąż próbują przebić się na własnych zasadach. choćby jeżeli na koniec zostaje tylko roztrzęsienie i szum w uszach.
Najodważniejsze debiuty zaczynają się tam, gdzie kończą się cudze oczekiwania.
STRUGGLE MANIFESTO
Struggle Manifesto
Extinction Records, 2014
Kościelni hierarchowie, funkcjonariusze, władza świecka i duchowa – z twarzami zastygłymi w pogardzie, a pod ich stopami stado owiec, potulnych, zapędzonych w betonowy labirynt, w świecie, w którym opresja nie jest już tylko systemem, ale codziennością, gęstniejącą do poziomu absurdu.
Cóż, „Struggle Manifesto” na pewno nie jest muzyką na spokojny wieczór – to materiał, który nie tyle wybucha, co ucieka z klatki, szarpiąc się na łańcuchu między punkową frustracją a grindcore’owym wyciem z rozpaczy.
Poznański kwartet, który swoją drogą niedawno wydał nową płytę po reaktywacji, od początku niczego nie owija w bawełnę, czego tytułowy krążek jest najlepszym dowodem – on raczej knebluje i krępuje, a potem zamyka w piwnicy. W tej muzyce nie ma miejsca na kompromisy – ale to akurat rzecz, którą każdy, kto próbował grindcore’u, rozumie najlepiej.
Gatunek, który zrodził się z potrzeby radykalnej ekspresji, od zawsze był polem testowym dla ekstremy – na jego scenie liczy się choćby najbardziej brutalna autentyczność, DIY to nie estetyka, tylko konieczność, a każdy set, choćby jeżeli trwa 10 minut, potrafi wymieść z klubu więcej kurzu niż cała trasa stadionowych gwiazd.
I nie ma tu miejsca na wyrafinowaną narrację ani na sentymenty.
Dlatego więc „Struggle Manifesto” operuje językiem, w którym wrogość i nienawiść nie są pozami, ale gwarantem przetrwania – jakby ocalającym przed dalszą dehumanizacją. Wszystko dzieje się szybko, z precyzją i bez chwili wytchnienia.
Posłuchajcie choćby „W imię świętych zasad” czy „XXI wiek” – te choćby nieminutowe (zgodnie z najlepszymi tradycjami grindcore’u) kawałki to raczej strzępki niż opowieści. Przypominają nerwowe impulsy wyrzucone z trzewi miasta. Gitary nie rzeźbią melodii, tylko szatkują na krwiste kawałki, perkusja szarpie puls na granicy zawału, a wokal jest bardziej wymiotem (i nie ma w tym najmniejszej przesady!) niż komunikatem.
Bez litości, bez masek, bez wyjścia awaryjnego.