MUFASA: KRÓL LEW. Braci się (nie) traci [RECENZJA]

film.org.pl 5 dni temu

Jedno z najciekawszych zdjęć mojego dzieciństwa zostało wykonane w galerii handlowej. Mam na nim około 5–6 lat i stoję obok makiety promującej oryginalnego Króla Lwa. Dlaczego makieta ustawiona była akurat na środku poznańskiego centrum handlowego? Nie mam pojęcia – swoją kinową premierę animacja Disneya miała przecież co najmniej 10 lat wcześniej. Co uderza mnie dziś w tym zdjęciu to to, iż nie ustawiłem się ani koło Mufasy, ani koło Simby, ani choćby koło, uwielbianych przez każde dziecko, Timona i Pumby. O nie, wolałem stanąć obok Skazy, którego uważałem – i wciąż uważam – za najciekawszego, bo najbardziej charyzmatycznego bohatera disneyowskiej wersji Hamleta. Nie wiem, co sądzi na ten temat Barry Jenkins, ale wątek Skazy (tudzież Taki) jest bez dwóch zdań najbardziej interesującym elementem jego nowego projektu. I nie oszukujmy się: to niezbyt dobry omen w przypadku filmu, którego tytuł brzmi Mufasa.

Historię ojca Simby poznajemy w filmie Jenkinsa oczami Kiary – córki głównego bohatera Króla Lwa. Młoda lwica spędza samotnie dzień na Lwiej Skale. Ojciec i matka udali się w ustronne miejsce, aby dopilnować przyjścia na świat kolejnego potomka. Przed rozpoczęciem wyprawy Simba powierza opiekę nad Kiarą w ręce (a może raczej łapki oraz kopyta) Timona i Pumby, którzy raczą bohaterkę niestworzonymi banialukami o tym, jak to samodzielnie położyli kres despotycznym rządom Skazy. Wtem z głębi pieczary wyłania się Rafiki, proponując alternatywną opowieść: historię starszą i mniej znaną niż ta dotycząca dojścia Simby do władzy. Jej bohaterem jest młodziutki lew – przybłęda, którego od rodziców oddzieliła powódź.

Tak jak Król Lew czerpał pełnymi garściami z Hamleta, tak narracyjnych korzeni Mufasy upatrywać należy przede wszystkim w opowieści o Mojżeszu. Scenariusz Jeffa Nathansona to adekwatnie parafraza starotestamentowej historii. Wszystkie najważniejsze punkty fabularne zostają zachowane: wyłowienie z wody, adopcja przez parę królewską, konflikt z przyszywanym bratem, wreszcie podróż do ziemi obiecanej (tutaj określanej mianem „Milele”). Ba, w finale oglądamy nawet, jak uformowany zostaje animowany odpowiednik Góry Synaj, a zatem Lwia Skała. Cały szkopuł w tym, iż choć Mojżesz zaistniał na kartach literatury dobre kilka tysięcy lat temu, to wciąż jest postacią dużo bardziej zniuansowaną niż Mufasa A.D. 2024. Przywódcy Hebrajczyków zdarzały się momenty zwątpienia, niekontrolowanego gniewu, czysto ludzkich słabości – jak chociażby wtedy, kiedy w uniesieniu zamordował egipskiego nadzorcę niewolników, albo kiedy potłukł kamienne tablice z przykazaniami, zobaczywszy swoich rodaków oddających hołd Złotemu Cielcowi. Mufasie bliżej tymczasem pod względem psychologicznym do owego nieszczęsnego Cielca niż swojego biblijnego pierwowzoru. Tytułowy bohater filmu Jenkinsa jest gładziutki niczym posąg. To urodzony przywódca, który – w przeciwieństwie do Simby z oryginalnego Króla Lwa – nie przechodzi na przestrzeni fabuły żadnej przemiany wewnętrznej. Zawsze zachowuje się fair wobec wszystkich dookoła, choćby wtedy, kiedy oni nie zachowują się fair wobec niego – jest szlachetny i niepokalany, namaszczony do wielkości. Niczyich przygód nie ogląda się z mniejszym zainteresowaniem niż właśnie tego typu bohaterów.

Uwaga widza w naturalny sposób zaczyna szukać więc innych punktów zaczepienia. Pierwszym i najbardziej oczywistym jest Skaza. Bezwzględnego mordercę i manipulatora poznajemy tu jako niewinne lwiątko o imieniu Taka. Bohater wyławia Mufasę z rzeki, a następnie namawia matkę Eshe, aby przygarnęła sierotę pod swoje skrzydła. Skomplikowana relacja między braćmi mogłaby, a może wręcz powinna stać się narracyjnym trzonem Mufasy. I przez moment wydaje się, iż tak właśnie będzie – rozwój rodzącej się więzi inauguruje wspaniała, niesamowicie chwytliwa piosenka I Always Wanted a Brother (jeżeli któryś z numerów muzycznych zapisze się w kolektywnej świadomości widzów, to właśnie ten). Z czasem relacja Taki i Mufasy zaczyna jednak schodzić na dalszy plan. Pojawiają się nowi bohaterowie: autonomiczny wątek otrzymuje Rafiki, istotną postacią staje się Sarabi. Akcji nie napędza już dłużej dynamika relacji między braćmi, ale aspekt sensacyjny, skoncentrowany wokół ucieczki przed stadem lwów-albinosów, dowodzonych przez krwiożerczego Kirosa. Przemiana Taki w Skazę – a zatem moment absolutnie kluczowy, który powinien zostać narracyjnie wyodrębniony – dokonuje się na całkowitych peryferiach filmu. I to niemalże dosłownie: poświęcona zostaje mu zaledwie połowa piosenki, doklejona do utworu miłosnego, który komentuje gorące uczucie Mufasy i Sarabi.

A gdzie w tym całym bigosie (przepraszam, zbliżają się Święta) miejsce dla Barry’ego Jenkinsa, reżysera tworzącego tzw. kino autorskie? No właśnie: nigdzie. o ile mam być szczery, to nieco śmieszą mnie recenzje, w których amerykańscy krytycy gimnastykują się intelektualnie, poszukując w Mufasie śladów stylu wizualnego Jenkinsa. A tu animowany lew lekko się zamyśli i akurat spojrzy prosto w (de facto nieistniejącą) kamerę, a tu, proszę bardzo, niech państwo zobaczą, inny lew unosi się na tafli wody, no zupełnie, albo chociaż prawie tak samo jak w Moongliht. Litości. Mufasa jest w pierwszej kolejności, i piszę to z autentycznym smutkiem, taśmowym produktem Disneya, a dopiero później dziełem Barry’ego Jenkinsa. Zależność ta manifestuje się chociażby poprzez nieudolnie, ale konsekwentnie fundowany fan-serwis. Prawie każde wydarzenie fabularne musi korespondować tutaj z oryginalnym filmem – ujęcie Skazy wbijającego pazury w łapy Mufasy pojawia się dwukrotnie, tak żebyśmy na pewno nie przegapili „subtelnego” nawiązania. Nie chce mi się wierzyć, iż Jenkins jest z tego, co nakręcił, naprawdę zadowolony. Wystarczy zresztą wsłuchać się, tudzież wczytać, w wywiady, których reżyser udziela podczas promocji filmu. Gdzieś między objaśnieniem technologicznych zawiłości produkcyjnych a uroczą historyjką o siostrzeńcach, z którymi oglądał Króla Lwa na kasecie VHS, czają się takie sformułowania jak „to nie moja bajka”, albo „chcę znów pracować z fizycznymi aktorami, na planie filmowymi”. Jak zauważył w krótkim tekście dla „Variety” Zack Sharif autor Moonlight nie brzmi, eufemistycznie rzecz ujmując, „jakby miał ochotę na powtórkę z rozrywki, a przynajmniej nie w najbliższym czasie”.

Jeden ze znajomych krytyków napisał w swojej entuzjastycznej recenzji, iż w filmach pełnometrażowych Disney nie ma sobie równych. Tworzone przez nich animacje to wciąż najlepsze animacje na rynku, a Mufasa miałby być potwierdzeniem tej tendencji: „epicka produkcja triumfuje, nie przypomina bowiem odcinania kuponów, tylko jest przemyślanym projektem, hołdem dla kultowych bajek Disneya”. Nie mógłbym się bardziej nie zgodzić. Kultowe studio już dawno złapało zadyszkę – o ile nie liczyć animacji spod znaku Pixara, to wszystko, co ostatnimi czasy wypuszcza do kin, okazuje się artystycznym fiaskiem. Dziwny świat, Życzenie, Vaiana 2. Produkcje z uniwersum Marvela, o Gwiezdnych wojnach choćby już nie wspominając. Mufasa jest kontynuacją tego fatalnego trendu, na który składają się filmy zrealizowane nie z potrzeby serca, ale portfela. A przecież da się inaczej, lepiej, łącząc przyjemne (jakość) z pożytecznym (zysk), co Dzikim robotem i drugim Kotem w butach udowodniło konkurencyjne studio DreamWorks. Były takie czasy, kiedy Walt Disney Company – ten Midas amerykańskiego kina – zamieniało wszystko, czego tylko by się nie podjęło, w złoto. A dzisiaj? W co dzisiaj Disney zamienia projekty, których realizacji się podejmuje? Niech każdy odpowie sobie na to pytanie samodzielnie.

Idź do oryginalnego materiału