"Mroki Tulsy" to kryminał noir w wyjątkowym klimacie. Oto czemu warto oglądać – recenzja serialu

serialowa.pl 2 godzin temu

Kryminał noir w dusznym klimacie Oklahomy? Wbrew polskiemu tytułowi, „Mroki Tulsy” wcale takie mroczne nie są, a to tylko jedna z rzeczy, które czynią serial z Ethanem Hawkiem wyjątkowym.

Koniec roku to zawsze czas podsumowań i nadrabiania serialowych zaległości. W ramach tego drugiego rzutem na taśmę dostaliśmy premierę „The Lowdown”, które w Polsce pojawiło się pod generycznym tytułem „Mroki Tulsy” (ktoś tu ewidentnie naoglądał się za dużo Stallone’a). Czy pełne zachwytu głosy krytyków zza oceanu mówiące o jednej z najlepszych produkcji 2025 roku są słuszne?

Mroki Tulsy – o czym jest serial z Ethanem Hawkiem?

„Mroki Tulsy” (przysięgam, za każdym, gdy wymieniam polski tytuł, gdzieś na świecie jest kasowany dobry serial) to jedna z tych produkcji, o których najlepiej mówić przez pryzmat ich twórcy. Mam co prawda świadomość, iż nazwisko Sterlina Harjo nie mówi za wiele szerszej widowni, ale ci szczęściarze, którzy widzieli „Reservation Dogs” (pozostałym gorąco polecamy), wiedzą doskonale, iż to filmowiec o wyrazistej wizji i coraz rzadszej w dzisiejszych czasach (zwłaszcza w telewizji) umiejętności wciągającego opowiadania. Jego nowy serial dowodzi to choćby lepiej niż historia o dzieciakach z rezerwatu.

„Mroki Tulsy” (Fot. FX)

Podobnie jak poprzednio, również tym razem Harjo zabiera nas do swojej rodzimej Oklahomy, gdzie poznajemy Lee Raybona (Ethan Hawke) – właściciela księgarni i dziennikarza, którego bohaterowie jego tekstów nazywają pogardliwie pismakiem, choć on sam określa się mianem „prawdysty” (w oryginale truthstorian), wytrwale dążącego od odkrycia drugiego dna w każdej historii. W rzeczywistości Lee to dysponujący ostrym piórem, dociekliwy i mający dobry zmysł śledczy reporter, którego sposób bycia i gigantyczne mniemanie o sobie (dziurawa koszula i odręczne „wizytówki” nie przeszkadzają mu porównywać się do Roosevelta) potrafią jednak wpędzić w nie lada kłopoty.

Tych będzie mnóstwo, o czym najlepiej świadczy twarz bohatera, która na przestrzeni całego 8-odcinkowego sezonu (jest już dostępny na Disney+) rzadko bywa niepoobijana. Najczęściej ma to związek z artykułem o bogatej rodzinie Washbergów, którym Lee rozwścieczył wpływowego kandydata na gubernatora Donalda Washberga (Kyle MacLachlan, „Miasteczko Twin Peaks”), ale powodów jest więcej. Bo niewyparzona gęba, czasem nieco wątpliwe metody pracy, a nade wszystko skłonność do wkładania kija w mrowisko sprawiają, iż wrogów przybywa mu w ekspresowym tempie, nie tylko wśród najważniejszych ludzi w Tulsie.

Mroki Tulsy to kryminał, komedia i jeszcze więcej

Punktem wyjścia i kołem zamachowym wprawiającym w ruch fabularną maszynę jest samobójstwo brata Donalda, Dale’a (Tim Blake Nelson, „Watchmen”). Czy może raczej domniemane samobójstwo, bo Lee ma na ten temat własne teorie, uwzględniające choćby podejrzanie bliską zażyłość między wdową po zmarłym Betty Jo (Jeanne Tripplehorn, „Lista śmierci”) i jej szwagrem, czy związki między światem politycznych elit i środowiskiem skinheadów. Ogólnie od początku czuć, iż coś tu śmierdzi, a potem sprawy tylko się komplikują, przybierając coraz bardziej pokręcony obrót.

„Mroki Tulsy” (Fot. FX)

Historia snuta przez Harjo i ekipę scenarzystów jest z jednej strony bardzo specyficzna, z drugiej jednak trudno uciec podczas seansu od licznie przychodzących na myśl skojarzeń. Od klasycznego kryminału noir w stylu Raymonda Chandlera, przez jego liczne filmowe interpretacje także w duchu neo-noir, aż po pastisz w rodzaju „Big Lebowskiego” – a to tylko tropy okołokryminalne.

„Mroki Tulsy” (z każdym zdaniem ten tytuł brzmi coraz bardziej niedorzecznie) świetnie czują się natomiast bez względu na okoliczności, bo nie brakuje tu ani zwariowanej komedii, ani rodzinnego dramatu, ani społecznie zaangażowanej historii. A to wszystko osnute mgiełką wydychanego przez Lee e-papierosowego dymu i z dodatkiem filozofii zarówno w ulicznym, jak książkowym wydaniu, zwykle cytowanej głębokim głosem Keitha Davida („Duster”) wcielającego się w prywatnego detektywa Marty’ego.

Mroki Tulsy i Ethan Hawke to bardzo zgrana para

Jakim cudem to wszystko działa, pasuje do siebie i koniec końców układa się w logiczną całość, wiedzą wyłącznie twórcy, którzy z niepasujących elementów stworzyli niesamowicie zgrany serialowy ekosystem. Świat, który wciąga również widzów, bo jeden, góra dwa odcinki wystarczają, żeby już w pełni oddychać tamtejszym powietrzem i z ciekawością zaglądać pod każdy kamień razem z Lee, z którym spędzamy większość ekranowego czasu. Na pewno nie można przy tym narzekać na nudę, a co z towarzystwem?

„Mroki Tulsy” (Fot. FX)

Główny bohater, którego Harjo oparł częściowo na swoim przyjacielu, opisującym burzliwą historię Tulsy dziennikarzu Lee Royu Chapmanie, to bez wątpienia postać, wobec której nie da się przejść obojętnie. Poznany osobiście, Lee Raybon byłby prawdopodobnie nie do zniesienia, co zresztą mówią mu w znacznie mniej parlamentarny sposób wszyscy, którzy mieli z nim choć przez chwilę do czynienia. No, niemal wszyscy, bo osobą darzącą Lee bezwarunkowym uwielbieniem jest jego córka Francis (Ryan Kiera Armstrong, „Gwiezdne wojny: Załoga rozbitków”). Ich bliska więź to istotny motyw w serialu, zwłaszcza iż pokazuje inną, bardziej czułą twarz Lee, choć choćby ona nie czyni dziewczyny ślepej na wady ojca, a przede wszystkim sposób, w jaki działa on na nerwy innym.

Nas na szczęście oddziela od niego bezpieczna granica szklanego ekranu, więc możemy ze spokojem obserwować, jak Lee wkurza wszystkich dookoła i zbiera za to cięgi. Nie bez powodu, bo mimo, iż Raybon da się lubić, ma serce po adekwatnej stronie i działa w słusznej sprawie, jego naiwność w połączeniu z brakiem instynktu samozachowawczego i pyszałkowatością to recepta na łomot lub coś jeszcze gorszego. Ethan Hawke, który u Harjo wystąpił już gościnnie w „Reservation Dogs”, odnajduje się w roli idealnie, rozumiejąc różne oblicza bohatera. Bo wbrew pozorom, Lee ma ich kilka i wcale nie mam na myśli tatuażu z konfederacką flagą, który wykorzystuje, żeby wtopić się w mało przyjazny tłum.

Mroki Tulsy – czy warto oglądać serial na Disney+?

Tak samo jak cały serial, Lee jest bardzo autentyczny w swoim podejściu. Można mu sporo zarzucić, na czele z tendencją do przesady i brakiem dojrzałości, ale na pewno nie da się powiedzieć, iż jest w czymkolwiek fałszywy. Wręcz przeciwnie, zarówno bohater, jak i twórcy serialu są w stu procentach oddani swoim ideom – prawdzie i opowieści – a widzowie na tym korzystają. Czasem w zaskakujący sposób, jak wtedy, gdy z wizytą wpada dawny przyjaciel Lee Wendell (Peter Dinklage, „Gra o tron”), a my otrzymujemy jeden z najlepszych serialowych odcinków całego roku. Najczęściej jednak po prostu dzięki szczerości, która przebija się z każdej, choćby najbardziej absurdalnej sceny.

„Mroki Tulsy” (Fot. FX)

Bez tej szczerości, która przejawia się z jednej strony sympatią kierowaną w stronę bohaterów, a z drugiej niezachwianą wiarą w słuszność własnego postępowania, „Mroki Tulsy” nie miałyby prawa działać. Każda wypowiedziana linijka dialogów (znakomitych swoją drogą), każda przerysowana postać (moi ulubieńcy to para cudownie niekompetentnych ochroniarzy księgarni) i każda dogłębnie piętnowana niegodziwość pokazują jednak, iż ta historia nie jest efektem obliczeń bezdusznego serialowego algorytmu, ale pochodzi od prawdziwych ludzi, którzy włożyli w nią duszę i serce.

Może się to wydawać oczywistością, ale dziś, w dobie zalewających nas wytworów sztucznej inteligencji i produkcji, których nie sposób od nich odróżnić, tak ewidentnie osobisty stosunek twórców do dzieła to coś szczególnego. Tutaj skutkuje on odlotową historią, która ma jednak mocne uziemienie w postaci barwnych, ale przy tym bardzo ludzkich bohaterów i ich bynajmniej niesztucznych uczuć – możliwość przeżywania ich razem z nimi to czysta przyjemność.

Mroki Tulsy są dostępne w Disney+

Idź do oryginalnego materiału