MOTOCYKLIŚCI. Holy Motors [RECENZJA]

film.org.pl 1 miesiąc temu

W jednej z początkowych scen Motocyklistów obserwujemy serię wywiadów z członkami chicagowskiej grupy motocyklowej The Vandals. Kiedy jeden z członków klubu, Brucie (Damon Herriman), zostaje zapytany o wrogość społeczeństwa wobec bikersów, odpowiada: „Chyba po prostu muszą się kogoś czepiać”. W tym niepozornym momencie zawiera się sedno filmu Jeffa Nicholsa, gładko łączącego szczerą nostalgię za okresem kontrkultury z krytycznym namysłem nad nią.

Za kanwę scenariusza posłużył fotoreportaż Danny’ego Lyona, który w latach 60. dokumentował funkcjonowanie chicagowskiego klubu motocyklowego Outlaws. Na przykładzie inspirowanej nim grupy The Vandals Nichols portretuje całe spektrum środowiska bikersów – stojącą za nim szczerą i niewinną pasję, ale też jego mroczniejsze aspekty. Początkowe partie filmu (nie mówiąc już o kampanii marketingowej) mogą nasuwać pewne skojarzenia z Chłopcami z ferajny: anegdotyczny styl opowiadania w rytmie szlagierów z epoki, narracja z offu przeprowadzająca nas przez najważniejsze punkty historii, wreszcie mentorsko-ojcowska relacja założyciela grupy, Johnny’ego (Tom Hardy) z młodym i balansującym na krawędzi Bennym (Austin Butler).

Skojarzenia ze Scorsesem to jednak ślepa uliczka. Trafniejsze wydaje się usytuowanie Motocyklistów na tle klasyki kina motocyklowego, na czele z Dzikim i Swobodnym jeźdźcem. Oba tytuły zostają zresztą wprost przywołane przez Nicholsa. Film z Marlonem Brando miał stanowić inspirację dla Johnny’ego do utworzenia klubu, z kolei utwór Dennisa Hoppera zostaje wspomniany już po wkroczeniu „wandali” na przestępczą ścieżkę. Tematycznie Nichols sytuuje się gdzieś pomiędzy oboma klasykami – zamiast obierać jednoznaczne stanowisko, reżyser skupia się na uczciwej obserwacji.

Dla bohaterów przynależność do klubu ma wymiar przede wszystkim tożsamościowy – bierze się zwykle ze zmęczenia szarą rzeczywistością i poszukiwania swojego miejsca w społeczeństwie. Kluczowa wydaje się tu scena, w której grany przez Michaela Shannona Zipco snuje pijacką anegdotkę o tym, jak nie udało mu się zaciągnąć do Wietnamu. W jednym absurdalnym momencie Nicholsowi udaje się uchwycić poczucie frustracji związanej z życiowym zagubieniem. Podobnie jest zresztą z postacią Benny’ego, archetypicznego cool buntownika, który jako członek „wandali” wciąż przekracza kolejne granice ryzyka, ale poza światem bikersów kompletnie nie potrafi się odnaleźć.

Reżyser obrazuje tu wszystkie paradoksy świata The Vandals. Ekranowi motocykliści to z jednej strony paczka zgranych kumpli, ponad wszystko ceniących lojalność i poczucie braterstwa. Nichols pokazuje jednak też toksyczną stronę tego obrazka, cały czas balansuje na granicy ironii i sympatii do bohaterów z wyczuwalnym podskórnie poczuciem nadchodzącego upadku. W początkowych partiach filmu brutalna naparzanka dwóch rywalizujących gangów może wprawdzie gwałtownie zmienić się w koleżeńską pogadankę przy piwku, jednak atmosfera beztroskiej kumpelskiej balangi nie będzie przecież trwać w nieskończoność. Nie potrzeba dużo czasu, żeby wszystkie te męskie rytuały zaczęły eskalować – aż do punktu, w którym wymykają się one spod czyjejkolwiek kontroli.

Ten moment zwrotny nadchodzi wraz z zachodzącą w szeregach „wandali” pokoleniową przemianą. Tu właśnie ujawnia się nostalgiczny wymiar filmu Nicholsa. Wprawdzie Benny, zgodnie ze słowami jego żony Kathy (Jodie Comer), „nie czuje absolutnie nic”, jednak daleko mu do prymitywnej brutalności nowych członków grupy. Motocykliści stają się w tym momencie historią upadku pewnego mitu, jednak również tutaj reżyser ucieka od czarno-białych podziałów. Ekranowa przemoc eskaluje w organiczny, niemal niedostrzegalny sposób, pokazywana jest w celowo nieefektownym stylu – dlatego też robi tym większe wrażenie.

Ten motyw wybrzmiewa jednak przede wszystkim dlatego, iż Nichols cały czas pozostaje blisko bohaterów. najważniejszy jest tu wątek Benny’ego i walczących o jego „duszę” dwóch sił – żony Kathy oraz mentora i symbolicznego ojca, Johnny’ego. Nietrudno było tu o popadnięcie w stereotypy, a jednak każda ze stron ma w tym starciu swoje racje – obywa się więc bez łatwego moralizatorstwa. W wydobyciu tych niuansów pomaga świetny aktorski tercet Comer-Butler-Hardy – każde z trójki głównych aktorów gładko łączy efektowne manieryzmy z charakterologiczną głębią.

Jednak chyba największym sukcesem Nicholsa jest sprawne połączenie ambicji z lekkostrawną formą. Motocykliści to film prostych środków, ale właśnie z tej prostoty bierze się jego siła. Oglądane w kontekście festiwalowym dzieło Nicholsa wydaje się zatem odstawać, ale nie ma co narzekać – możemy nałogowo karmić się europejskim arthouse’em, ale takiego kina jak Motocykliści też potrzebujemy.

Idź do oryginalnego materiału