"Morderstwo na końcu świata" jak miks "Millennium" i Agathy Christie – recenzja serialu z Emmą Corrin

serialowa.pl 10 miesięcy temu

Wolicie klasyczne kryminały w starym stylu czy mroczne historie sięgające do współczesnych lęków? Dzięki „Morderstwu na końcu świata” nie musicie wybierać – tu jedno łączy się z drugim.

Co się stanie, gdy weźmiemy grupę na pierwszy rzut oka niezwiązanych ze sobą ludzi i umieścimy ich w odizolowanym miejscu gdzieś na kompletnym odludziu? jeżeli to punkt wyjścia jakiejś opowieści, odpowiedź jest oczywista – ktoś z towarzystwa gwałtownie zginie, a pozostali zaczną szukać wśród siebie mordercy. Wszyscy to znamy, a jednak ten format wciąż działa. „Morderstwo na końcu świata” to tego najnowszy dowód.

Morderstwo na końcu świata – o czym jest serial?

W tym przypadku tytuł mówi wszystko, choć jego tłumaczenie nie do końca oddaje dualizm kryjący się za angielskim oryginałem. A Murder at the End of the World może wszak oznaczać zarówno odległą lokację, jak i atmosferę bliskiego końca. W serialu, którego twórcami są Brit Marling i Zal Batmanglij, znani z głośnego swego czasu „The OA„, obydwa znaczenia są trafne. A co ważniejsze, nieważne które was bardziej zainteresuje, możecie się szykować na interesujący seans.

„Morderstwo na końcu świata” (Fot. FX)

Główną bohaterką „Morderstwa na końcu świata” jest Darby Hart (Emma Corrin, „The Crown”), młoda hakerka i detektywka amatorka, światu znana jednak głównie jako autorka poczytnego true crime, w którym opisała swoje dawne śledztwo. Wraz z kilkorgiem innych specjalistów w różnych dziedzinach, wśród których są m.in. inżynierowie, artyści czy aktywiści, zostaje zaproszona przez miliardera i technologicznego geniusza Andy’ego Ronsona (Clive Owen, „The Knick”) na kilkudniowy pobyt w oddalonej od cywilizacji islandzkiej posiadłości. Wszystko po to, żeby w towarzystwie gospodarza, jego żony Lee (w tej roli sama Brit Marling), syna Zoomera (Kellan Tetlow, „Tacy jesteśmy”) i wirtualnego asystenta Raya (Edoardo Ballerini, „Zakazane imperium”), móc wśród najwspanialszych współczesnych umysłów przedyskutować pomysły na dalsze losy ludzkości.

Właśnie tam, w malowniczych okolicznościach zimowej przyrody, dochodzi do tytułowego morderstwa. A przynajmniej tak sądzi Darby, która jako jedyna dostrzega w tajemniczym zgonie jednej z zaproszonych osób coś więcej niż tragiczny wypadek. Cóż, posiadanie przydomka „Sherlock Holmes pokolenia Z” zobowiązuje, więc to, co miało być burzą mózgów, zamienia się w prywatne śledztwo toczone tuż pod nosem tajemniczego zabójcy, który w każdej chwili może uderzyć ponownie.

Morderstwo na końcu świata, czyli młodość w akcji

Jak można się domyślić, serial nie potrzebuje wiele czasu, żeby przejść do sedna. o ile jednak spodziewacie się historii, która będzie na każdym kroku zaskakiwać sensacyjnymi zwrotami akcji, możecie się nieco rozczarować. „Morderstwo na końcu świata” jest co prawda zbudowane jak klasyczny kryminał, podsuwając nam pod nos fałszywe tropy, wodząc w ślepe uliczki i stopniowo zagęszczając atmosferę, ale twórcom wcale się przy tym nie spieszy.

„Morderstwo na końcu świata” (Fot. FX)

Siedmioodcinkowa (widziałem przedpremierowo całość) fabuła zmierza zatem naprzód w zwykle spokojnym tempie, przeplatając teraźniejsze wydarzenia z retrospekcjami z przeszłości Darby. Z nich dowiadujemy się, skąd w niej zamiłowanie do zbrodni, a także poznajemy szczegóły śledztwa w sprawie seryjnego mordercy kobiet, które ta prowadziła przed laty wraz z podobnym sobie entuzjastą, poznanym online Billem (Harris Dickinson, „Trust”). Śledztwa, które tu odgrywa rolę swoistej inicjacji młodej dziewczyny, połączonej z przyspieszonym kursem dorastania w makabrycznych okolicznościach.

Wszystko to ma nas rzecz jasna zbliżyć do bohaterki, której introwertyczny charakter i społeczne wycofanie da się wyczuć na kilometr. I trzeba przyznać, iż twórcom ta sztuka się udaje, bo Darby to w gruncie rzeczy jedyna postać, z którą można się tu z łatwością utożsamić i jej kibicować. Inna sprawa, iż to w dużej mierze zasługa nie tyle scenariusza, co świetnej Emmy Corrin, która skutecznie porzucając wizerunek księżnej Diany, potrafi tchnąć w Darby życie i uczynić ją ludzką. Śmiało można powiedzieć, iż bez niej (i bez równie dobrego Dickinsona) serial straciłby jakąś połowę ze swojej wartości.

Morderstwo na końcu świata to konwencjonalny kryminał

A mówię to z pełną świadomością, bo to nie do końca tak, iż tutejsza intryga wciągnęła mnie bez reszty, przykuwając do ekranu na bite siedem godzin. Nie, mój kontakt z serialem nie był wcale bezproblemowy, a po drodze zdarzały się mniejsze i większe wyboje. Przede wszystkim związane z rytmem, który ten często gubił się w imię budowania odpowiedniego nastroju. Nic nowego, dokładnie ten sam problem miałem z „The OA”, ale tam przynajmniej nierealna atmosfera miała swoje uzasadnienie. Tutaj nie za bardzo, więc najczęściej miałem po prostu poczucie niepotrzebnego przedłużania.

„Morderstwo na końcu świata” (Fot. FX)

Doskwierało mi to natomiast tym bardziej, iż mimo usilnych starań, „Morderstwo na końcu świata” za nic nie chciało stać się opowieścią w jakimkolwiek punkcie wyjątkową. Nie jest to zarzut w stronę serialu, bardziej jego twórców. Wygląda to bowiem trochę tak, jakby ci nie mogli się pogodzić z myślą, iż zrobili w sumie dość konwencjonalny kryminał. Sprawny, zawierający wszystkie niezbędne elementy, przyzwoicie wciągający i logicznie skonstruowany, ale jednak zwyczajny.

A iż zwyczajny być nie może, to za wszelką cenę trzeba dodać mu głębszych znaczeń. Może apokaliptyczny klimat? Ludzkość zmierzającą do samozagłady? Zbytnie zaufanie technologii? Różne motywy krążą tu w powietrzu jak natrętna mucha, odciągając uwagę od intrygującej i bez tego (albo pomimo tego) historii. Tak, jest to raczej standardowe, a już na pewno nie tak oryginalne, jak by sobie twórcy życzyli. Ale co w tym złego? Kryminał to prosty gatunek, co wcale nie oznacza, iż musi być oklepany i banalny. „Morderstwo na końcu świata” nie jest, unikając choćby mitologizacji sprawcy kosztem ofiary, czy uważnie oddając i wsłuchując się w głos młodego pokolenia. Problem w tym, iż ostatecznie wciąż bliżej mu do ładnie zrobionej sztampy niż do zjawiska.

Morderstwo na końcu świata – czy warto oglądać?

Nasze szczęście polega jednak na tym, iż to wszystko jest wyłącznie problemem twórców, nie widzów. Wy możecie, ot tak, całkiem prozaicznie usiąść wygodnie w fotelu i z kubkiem herbaty lub kieliszkiem wina w ręku starać się zgadnąć: „kto zabił”? Zaręczam, iż będziecie się przy tym dobrze bawić, choćby jeżeli niektóre zachowania bohaterów będą logicznie zgrzytać, a po drodze zorientujecie się, iż serial obiecuje złote góry i kilka z tego wynika.

„Morderstwo na końcu świata” (Fot. FX)

Wydaje się, iż tego rodzaju wady trzeba w tym przypadku przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Zdarzają się wszędzie, także w znacznie lepszych produkcjach, a tu nie są na tyle znaczące, żeby przekreślić przyjemność płynącą z seansu. Już bardziej ością w gardle mogą stanąć stereotypy, do jakich „Morderstwo na końcu świata” czasem się ucieka, choćby w kreacji drugiego planu (czy tylko mnie nudzą już złowrodzy miliarderzy w typie Elona Muska?). Wpisują się one jednak w całościowy obraz serialu – zajmującego, stylowego i mimo wszystko nieprzewidywalnego, ale przy tym odkrywającego co najwyżej tyle, iż zrobić świeży kryminał to ciężki kawałek chleba.

Morderstwo na końcu świata – nowe odcinki we wtorki na Disney+

Idź do oryginalnego materiału