Co by nie mówić o takim Johnie Wicku, to drań „kopnął” twórców do działania. Chad Stahelski i Keanu Reeves zrewolucjonizowali kino sztuk walk, bo mają co rusz nowych naśladowców. Po takich filmach jak Nikt oraz Boy Kills World dostajemy kolejny, w którym kompletnie niepozorny everyman w sposób widowiskowy spuszcza łomot przeciwnikom. Poznajcie Monkey Mana.
To z pewnością jedno z najbardziej zaskakujących przełamań dotychczasowego emploi, jakiego jestem świadkiem. Dość cichy, choć obdarzony inteligentnym spojrzeniem, dość wiotki, choć na pewno emanujący charyzmą – Dev Patel, popularny aktor brytyjski o korzeniach hinduskich, zmienił się z niepozornego chłopaka w istną maszynę do zabijania. Dotychczas kojarzyliśmy go głównie z bezpiecznych dramatów. Na szerokie wody aktorstwa wypłynął rolą u Danny’ego Boyla w Slumdog. Milioner z ulicy i od tamtej pory jego kariera nabiera rozpędu. Najwyraźniej zapragnął jednak zmiany. Tej ekranowej głównie, bo sam siebie jako zawodnika sztuk walk postrzega już od dawna, bo od 2000 czynnie uprawia taekwondo.
W przypadku Monkey Man zaskoczenie jest jednak potrójne. W głównej roli występuje aktor, który kompletnie nie jest kojarzony z kinem akcji. To raz, dwa, iż ten sam aktor film reżyseruje, w ramach swego pełnometrażowego debiutu. Trzy – jakby tego było mało, Dev Patel napisał też scenariusz filmu. Mamy tu więc kino autorskie pełną gębą i to za marne 10 milionów dolarów budżetu! Warto wspomnieć, iż jeden z producentów, reżyser Jordan Peele (To my), tak bardzo polubił ten film, iż pomógł w jego kinowej dystrybucji – pierwotnie Monkey Man miał trafić do biblioteki Netflixa.
Czuć w Monkey Man inspirowanie się Johnem Wickiem nie tylko w warstwie realizacyjnej (jest kilka scen-klisz znajomo wyglądających, jak na przykład bójka na dyskotece), ale także fabularnej. Ponownie przyczynkiem do solidnego łomotu, jaki bohater spuszcza typkom spod ciemnej gwiazdy (albo odwrotnie), jest przemożna potrzeba odwetu. Zemsta z kinem akcji działa bardzo dobrze, o czym wiedziało wielu wcześniej, chociażby Park Chan-wook w Oldboyu. W Monkey Man bohater nie został uwięziony, nie zabito mu żony ani psa. W dzieciństwie stracił jednak matkę.
Twarz oprawcy tak bardzo wryła się w jego pamięci, iż w dorosłym życiu postanowił nawiedzić mordercę swej matki. Bohaterem Monkey Man jest zatem pewien młody mężczyzna, który stara się przebrnąć przez przestępczy świat w celu zaspokojenia głodu zemsty. Środkiem do osiągnięcia celu są umiejętności walki, które bohater regularnie ćwiczy podczas udzielania się w turniejach wątpliwej reputacji. Jako zamaskowany człowiek-małpa niejednokrotnie przegrywa, bo akurat taki wynik walki jest bardziej opłacalny. Jako mściciel szuka jednak ostatecznego zwycięstwa.
Gdzieś tam, na fabularnym krajobrazie, da się dojrzeć nawiązania do hinduskiego Hanumana, boga o twarzy małpy, który znany jest głównie ze swego bohaterskiego udziału w walce przeciwko pewnemu demonowi. Wstawki te niespecjalnie jednak pogłębiają tę historię. Służą raczej nadaniu motywacji bohatera dodatkowego umocnienia. Nie jestem jednak fanem tego rozwiązania, jak i tego aż nazbyt ckliwego, nadmiernego epatowania traumą bohatera oraz jego przywiązania do matki.
Generalnie da się odnieść wrażenie, iż Dev Patel popełnił jeden zasadniczy błąd, ponieważ chciał maksymalnie wzmocnić przekaz, by prócz zemsty niósł on też jakieś pozytywne przesłanie. Dlatego w Moneky Man aż roi się od sugestii religijnych, ale także jest to opowieść o silnie społecznym oddziaływaniu – ukazanie rażących dysproporcji materialnych między bogatymi a biednymi Indiami wielu odbierze jako atut. Nie jestem jednak pewien, czy elementy te pasują do tej historii.
Coś mi jednak mówi, iż w przypadku Monkey Man mamy głównie do czynienia z osobistą wypowiedzią. Patel zapragnął najpewniej wykrzesać z siebie kłębiące się w nim resztki młodzieńczego gniewu. Kto wie, może w życiu wciąż czuje się małym (skrzywdzonym?) chłopcem, skrytym pod maską różnych scenicznych kreacji, które przybiera. Sprzedając umiejętności w zakresie sztuk walk, wyraził ból z racji istnienia w świecie wielu niesprawiedliwości, inspirując się hinduską mitologią oraz… sukcesami Keanu Reevesa na polu kina akcji. Doceniam starania.
Wyszło z tego coś bardzo energicznego, sprawnie nakręconego, z kilkoma błyskotliwymi scenami. Wszystko to, co z tej historii miało czynić coś głębszego, według mnie zadziałało na niekorzyść widowiska, hamując jego tempo. Bo Monkey Man postrzegany głównie przez pryzmat zasad reprezentowanego gatunku jest już dziełem satysfakcjonującym. Nie ma jednak w sobie tej niezbędnej lekkości, która decyduje o tym, czy do tego rodzaju kina wracamy po latach.