Monika Richardson przeżyła chwile grozy na lotnisku. "Zaczęłam krzyczeć". Złamała przepisy, a teraz ostrzega przed zamachem

jastrzabpost.pl 1 rok temu

Monika Richardson była świadkiem kuriozalnych scen na lotnisku w Warszawie. Wszystko opisała ze szczegółami. Trudno dać wiarę w to, co tam się działo!

Monika Richardson zapisała się w pamięci Polaków jako prowadząca talk-show Europa da się lubić na antenie Telewizji Polskiej. Rozmawiała w nim z ludźmi z całego Starego Kontynentu. Współpracę z TVP zakończyła w 2011 roku. Po dwóch latach niespodziewanie powróciła do stacji. Pracowała w niej do czasów prezesury Jacka Kurskiego.

Gdy reporterka Jastrząb Post zapytała ją o ewentualny powrót do Telewizji Polskiej, powiedziała nam:

Gdyby się zmieniła władza, to ja bym była bardzo szczęśliwym człowiekiem. Myślę, iż chciałabym pobyć chwilę sama ze sobą i poświętować. jeżeli chodzi o powrót do TVP to nie jest kwestia tylko zmiany władzy. To jest kwestia naprawienia tego, co Jacek Kurski i jego ekipa zepsuła. Od 2015 roku, czyli siedem lat tej destrukcji, która dzieje się na Woronicza. Być może w dużym stopniu to jest nie do naprawienia. Bardzo wiele osób, których Jacek Kurski się pozbył nie wróci już do telewizji, chociażby z powodu wieku. Po prostu przeszli na emeryturę. Nie są zainteresowani dalszym kopaniem się z koniem. I to jest ogromna szkoda.

Monika Richardson przeżyła chwile grozy na lotnisku

W czwartek była dziennikarka zamieściła na Instagramie obszerny wpis, w którym opisała chwile grozy, przeżyte przez siebie na lotnisku Chopina w Warszawie.

Przestroga, trochę wbrew świątecznej atmosferze: Jak co roku, wyjechałam w grudniu na narty, co widać na moim profilu. Było cudownie. Niestety podróż w obie strony była koszmarem. Tak naprawdę, problemem nie była tania linia lotnicza, którą lecieliśmy, a to, jak zarządzane jest lotnisko Chopina. Przed wylotem z Warszawy staliśmy w kurtkach i czapkach narciarskich w zamkniętym, nagrzanym do niemożliwości autobusie przez 20 minut. W końcu zaczęłam krzyczeć. Ale to pikuś – zaczęła.

Po powrocie okazało się, iż przewoźnik zgubił ich narty. Monika pojechała więc do domu i czekała na rozwój sytuacji. Po dwóch dniach narty dotarły na lotnisku. Uradowana pani redaktor wsiadła do samochodu i pojechała na miejsce.

W drodze powrotnej zginęły narty moje i ok. 20 innych uczestników. Cóż, zdarza się. Była prawie druga w nocy, więc z kwitkami bagażowymi rozjechaliśmy się do domów. Koleżanka powiedziała mi dwa dni później, iż podobno narty dotarły, ale musimy sami po nie jechać. Pojechałam.

Na lotnisku czekała na nią niemiła niespodzianka. Nikt nie przyniósł jej nart. Postanowiła nielegalnie wejść do strefy odbioru bagażu. Nikt jej nie zatrzymał, co wydaje się kuriozalne. Lotnisko jest w końcu miejscem szczególnie narażonym na przestępstwa.

Zadzwoniłam z lotniska ze wskazanego telefonu, ktoś miał przyniesie mi moje narty ze strefy wylotów. Nikt nie odebrał. Czekałam 20 min, co chwilę dzwoniąc. W końcu ktoś odłożył słuchawkę. Weszłam więc całkowicie nielegalnie do strefy odbioru bagażu. Nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Odebrałam narty. Spytałam pięciu kobiet siedzących w biurze zagubionego bagażu, czy ich zdaniem wszystko odbyło się tak, jak powinno. Wzruszyły ramionami: – Robimy, co możemy – powiedziała jedna z nich. I to zdanie idealnie podsumowuje metodę funkcjonowania lotniska Chopina w Warszawie.

Monika ma nadzieję, iż na lotnisku nie dojdzie do tragedii.

Pozostaje nadzieja, iż w okresie świątecznym, nikt nie zechce wejść do strefy odlotów tego lotniska w zgoła innym, niż ja, celu. No ale dlaczego miałby chcieć? W końcu wojna jest aż za granicą… Dziękuję za wypowiedź.

Waszym zdaniem taka sytuacja w ogóle powinna mieć miejsce?

Idź do oryginalnego materiału