Rok temu roześmiałabym się, gdyby ktoś powiedział, iż odejdę od Jacka. Od męża, z którym przeżyłam dwanaście lat, którego uwielbiałam. Od faceta, o którym wszystkie koleżanki mówiły: „Masz niesamowite szczęście”. Naprawdę był dla mnie wszystkim. Troskliwy, opiekuńczy, dobry, świetny ojciec. Żyliśmy jak w bajce. A teraz mieszkam z siostrą pod Warszawą, z dwójką dzieci i myślą, iż to był jedyny sposób, żeby przeżyć.
Kiedy się pobraliśmy, wszystko szło jak po maśle: zaczęliśmy od małego mieszkanka, potem Jacek sprzedał tę kawalerkę i wzięliśmy kredyt na duże mieszkanie na Białołęce. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy meble, żyło się wygodnie. Dwóch synów, dziewięć i cztery lata. Pracowałam w domu kultury, prowadziłam zajęcia plastyczne – nie dla pieniędzy, ale z pasji. Jacek zarabiał stabilnie, był duszą rodziny. Jeździliśmy na wakacje, urządzaliśmy dzieciom urodziny, byliśmy naprawdę szczęśliwi.
Aż pewnego dnia wszystko się zawaliło.
Zadzwonili z jego pracy: Jacek zasłabł w biurze. Karetka, szpital, badania… Diagnoza – łagodny guz mózgu. Ale zaniedbany, rozrośnięty. Lekarze nie mogli zrobić delikatnej operacji, musieli wkroczyć z ciężkim zabiegiem neurochirurgicznym.
Przeżył. Lekarze mówili, iż miał fart. Ale mój Jacek zniknął. Po operacji stał się kimś zupełnie innym. Twarz wykrzywiona przez paraliż nerwu, słuch osłabiony. Ale najgorsze były zmiany w środku. Wrócił do domu i zaczęło się piekło.
Zwolnił się z pracy. Po prostu rzucił:
— Odrobiłem swoje. Teraz ty nas utrzymuj.
Wzięłam dodatkowe godziny w pracy. Zaharowywałam się na śmierć. A on? Leżał całe dni na kanapie, scrollował telefon, oglądał telewizję. Zero pomocy, zero inicjatywy. Tylko pretensje. I krzyki. Dużo krzyków.
Wyżywał się na wszystkich: na mnie, na dzieci. choćby na czterolatka. Oskarżał nas, iż to przez nas jest chory. Mówił, iż to my go „dobiliśmy”, iż przez nas się „załamał”.
A potem zaczęły się dziwactwa. Godzinami oglądał programy o końcu świata, robił zapasy na „wielką katastrofę” – kupował kilogramy soli, zapałki i konserwy. Odmawiał brania leków, nie chciał iść do lekarza. Błagałam – on wrzeszczał, iż chce go „zamknąć w wariatkowie”, iż mam „kochanków” i iż „cała Warszawa się za mną użala”.
Żyłam jak w koszmarnym śnie. Dom zamienił się w pole bitwy, dzieci bały się własnego ojca. Nie mogłam ich w tym zostawić. Więc wzięłam je i pojechałam do siostry.
Rozwód był nieunikniony. Nie dlatego, iż był chory. Ale dlatego, iż odmówił leczenia, walki, bycia mężczyzną, bycia ojcem, bycia człowiekiem.
Teraz rodzina Jacka mówi, iż jestem egoistką. Że odeszłam, gdy był „w potrzebie”. Że zostawiłam go w tarapatach. Że „siedziałam mu na karku”, a gdy zrobiło się trudno – spier***lam. Boli mnie to, bo nikt nie widział, jak nocami płakałam ze zmęczenia. Nikt nie widział, jak trzęsły mi się ręce, gdy znów krzyczał na dzieci. Nikt nie pomógł, gdy dźwigałam dwie prace na raz.
Nie odeszłabym, gdyby poszedł do psychiatry. Gdyby przyjął pomoc. Gdyby wciąż był sobą. Ale nie mogłam narażać dzieci na ciągły strach i toksyczną atmosferę. Moim obowiązkiem było je chronić.
Czasem wspominam tamtego Jacka – dawnego. Z uśmiechem, cierpliwością, z troską w oczach. I serce pęka. Ale patrzę na swoich chłopców i wiem: zrobiłam dobrze. Uratowałam ich. I siebie. Choć kosztem rozpadniętego małżeństwa i złamanego serca.