Mój mąż po chorobie stał się innym człowiekiem. On stracił rozum, a ja uciekłam

twojacena.pl 3 tygodni temu

Mój mąż po chorobie stał się całkiem innym człowiekiem. Zwariował, a ja uciekłam.

Rok temu roześmiałabym się, gdyby ktoś powiedział, iż odejdę od Jacka. Od męża, z którym spędziłam dwanaście lat, którego uwielbiałam. Od człowieka, o którym wszystkie przyjaciółki mówiły: „Masz niesamowite szczęście”. Naprawdę był dla mnie wszystkim. Troskliwy, opiekuńczy, dobry, oddany ojciec. Żyliśmy jak w bajce. A dziś mieszkam z siostrą pod Warszawą, z dwójką dzieci i myślą, iż to była jedyna droga, by przetrwać.

Kiedy się pobraliśmy, wszystko było jak u normalnych ludzi: zaczęliśmy od małego mieszkania w bloku, potem Jacek sprzedał je i wzięliśmy kredyt na większe. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy meble, żyliśmy wygodnie. Dwóch synów: dziewięcioletni i czteroletni. Pracowałam w domu kultury, prowadziłam zajęcia – nie dla pieniędzy, ale z pasji. Jacek zapewniał stabilność finansową, był duszą naszej rodziny. Jeździliśmy na wakacje, urządzaliśmy dzieciom święta, byliśmy naprawdę szczęśliwi.

Ale wszystko zmieniło się w jednej chwili.

Pewnego dnia zadzwonili z jego pracy: Jacek zemdlał w biurze. Karetka, szpital, badania… Diagnoza: łagodny guz mózgu. Zaniedbany, rozrośnięty. Lekarze nie mogli wykonać delikatnej operacji, musieli przeprowadzić skomplikowany zabieg neurochirurgiczny.

Przeżył. Mówili, iż miał szczęście. Ale mój Jacek zniknął. Po operacji stał się kimś zupełnie innym. Twarz wykrzywiona przez paraliż nerwu, słuch osłabiony. Ale najgorsze były zmiany w jego wnętrzu. Wrócił do domu i zaczęło się piekło.

Zwolnił się z pracy. Po prostu powiedział:

— Odrobiłem swoje. Teraz ty nas utrzymuj.

Wzięłam dodatkową pracę. Padłam ze zmęczenia. A on? Całymi dniami leżał na kanapie, przeglądał telefon, oglądał telewizję. Żadnej pomocy, zero inicjatywy. Tylko pretensje. I krzyki. Strasznie dużo krzyków.

Wyżywał się na wszystkich: na mnie, na dzieciach. choćby na najmłodszego, czterolatka. Oskarżał nas, iż jest chory. Mówił, iż to my końmi go „zajeździliśmy”. Że przez nas „się załamał”.

Potem zaczęły się dziwactwa. Godzinami oglądał programy o końcu świata, przygotowywał się na „wielką katastrofę”, kupował kilogramy soli, zapałki i konserwy. Odmawiał brania leków, nie chciał iść do lekarza. Błagałam – on wrzeszczał, iż chcę go „zamknąć w psychiatryku”, iż mam „kochanków” i iż „cała Warszawa się za mną rozrywa”.

Żyłam jak w koszmarnym śnie. Dom zamienił się w pole bitwy, dzieci bały się własnego ojca. Nie mogłam ich trzymać w takiej atmosferze. Więc wzięłam je i pojechałam do siostry.

Rozwód stał się nieunikniony. Nie mogłam już żyć z tym człowiekiem. Nie dlatego, iż był chory. Ale dlatego, iż odmówił leczenia, walki, bycia mężczyzną, ojcem, człowiekiem.

Teraz rodzina Jacka mówi, iż jestem egoistką. Że odeszłam, kiedy „potrzebował”. Że zostawiłam go w potrzebie. Że żyłam na jego koszt, a jak zrobiło się trudno – uciekłam. To boli. Bo nikt nie był obok, kiedy nie spałam nocami z wyczerpania. Nikt nie widział, jak trzęsą mi się ręce, gdy znów krzyczał na dzieci. Nikt nie pomógł, gdy dźwigałam dwie prace na plecach.

Nie porzuciłabym go, gdyby poszedł do psychiatry. Gdyby przyjął pomoc. Gdyby pozostał sobą. Ale nie mogłam narażać dzieci na stan ciągłego strachu i toksyczną atmosferę. Moim obowiązkiem było je chronić.

Czasem wspominam tamtego Jacka – tego sprzed choroby. Z uśmiechem, cierpliwością, troską w oczach. I serce mi pęka. Ale gdy patrzę na swoich chłopców, wiem: postąpiłam słusznie. Uratowałam ich. I siebie. Choć kosztem rozpadniętego małżeństwa i złamanego serca.

Idź do oryginalnego materiału