Zacznijmy jak w starym dowcipie – co łączy Kabaret Starszych Panów i 13 Posterunek? Komentarze internautów o tym, iż kiedyś to było (był humor), a teraz ostał nam się ino sznur (upadek obyczajów i/lub poprawność polityczna). Jednak zdaniem Immanuela Kanta problem jest systemowy – Polacy nigdy nie mieli poczucia humoru. Być może naprawdę mamy narodowy problem z dobrym humorem, skoro żadna z kultowych polskich komedii nie podbiła świata, nasza Partia Dobrego Humoru rozpoznawalna jest głównie na obczyźnie (i tylko na anglojęzycznej Wikipedii), a wokół Orderu Uśmiechu niedawno wybuch konflikt o akademickie pryncypia – i rolę uśmiechniętych dzieci w zupełnie dorosłych interesach. Do światowych annałów humoru przeszliśmy jako przedmiot żartów – dzięki polish jokes i PolandBall odgrywaliśmy rolę stereotypowej blondynki narodów nieumiejącej wkręcić żarówki, a tym bardziej polecieć w kosmos. Meme-kariera cenzopapy się nie liczy. Cała reszta polskiego humoru to lokalna nisza, która śmieszy wyłącznie tubylców. A pomiędzy nimi wciąż trwa walka o to, czy chłop przebrany za babę to przez cały czas szczyt śmiechawy. Zdarza się.
Tylko żarty pozwolą nam przetrwać. Rozmowa z Bolesławem Chromrym
Tropem tego, jak to drzewiej w polskim humorze bywało, wyruszyła ekipa z warszawskiego Muzeum Karykatury – i w ten sposób powstała wystawa najobszerniejsza w historii muzeum. Przynajmniej zdaniem jej twórców. Wolne żarty, zgodnie z obietnicą zawartą w podtytule, to sonda wpuszczona w głąb dekady, która zdefiniowała współczesne poczucie humoru, a zarazem była pierwszym i adekwatnie ostatnim momentem, w którym istniał wysokonakładowy i opłacalny rynek satyryczny. Stąd cała hałda dziwactw i śmiesznostek – karykatur z tygodników opinii, książeczek z dowcipami na każdą okazję, półlegalnych wydawnictw i innych strzępków z epoki świetności prasy papierowej. A o ile ufać Kantowi i jego koncepcji, iż śmiech rodzi się w sytuacji „nieoczekiwanego przekształcenia się napiętego oczekiwania w nicość”, tak siłą rzeczy w dekadzie transformacji musi się kryć ogromny potencjał humorystyczny.
Rzecz w tym, iż śmiech na wystawie jest efektem ubocznym, bo Wolne żarty nie są wystawą zabawną. Ma swoje momenty, ale grzęźnie w niewesołym kontekście epoki. Bynajmniej nie jest to sprawka ponuractwa kuratorująco-riserczującej załogi, bo nie sposób Oldze Drendzie oraz Bartkowi Przybyszewskiemu i Mateuszowi Witkowskiemu z Podcastexu odmówić poczucia humoru. Nie jest to też sprawka ich antropologicznego zacięcia ani choćby doboru świadectw minionej śmieszności – humor psuje sam temat wystawy. Nietrudno tutaj poczuć gorycz, o której przed wiekiem w Śmiechu. Eseju o komizmie pisał Henri Bergson, jedna z kluczowych postaci dwudziestowiecznej teorii komizmu. Według niego wielkie społeczne procesy dzieją się w morskiej głębinie, taflę wody marszczą fale, które na brzeg plaży wyrzucą białą pianę – a śmiech „jest jak ta piana; jak ona powstaje i zaznacza na obrzeżach życia społecznego zaburzenia występujące na jego powierzchni; odmalowuje natychmiast ruchomy kształt owych wstrząsów. On także jest pianą z dodatkiem soli, także skrzy się jak piana. Tak skrzy się wesele”. Ten zaś „który sięga po nie, chcąc jego smak poznać, znajdzie nierzadko w najmniejszej choćby dawce, sporo goryczy”. Jednak w Wolnych żartach bergsonowska gorycz to nie tylko wgląd w relatywnie traumatyczny obraz epoki z perspektywy ówczesnych śmieszków – to również konfrontacja z datą przydatności do spożycia żartu.
Tym, co uderza w tym zbiorze żartów z politycznym podtekstem jest fakt, iż lata lecą, a z rysunków wciąż patrzą te same twarze i afery. Tak jak w przypadku wybitnie profetycznego żartu Marka Raczkowskiego, gdzie komiksowy dymek ministra kultury brzmi: „Wystawę zamknąć. Artystę przesłucham osobiście”.
Zanim lata 90. zaczęły się na dobre, Kazik Staszewski wyrokował, iż „już umiera ta kraina, tego nikt już nie powstrzyma”. Po latach przyznał, iż przesadził – Polska wcale nie umarła, a transformacja nie była aż tak zła i absurdalna. Tym razem, jak na późnego Kazika przystało, wcale już nie żartował. Zdaniem Jerzego Urbana, tym co w latach 90. umarło, było poczucie humoru – niegdyś wystarczyło powiedzieć dwa słowa po rosyjsku, poczynić minę wymowną i cała sala była ubawiona po pachy. Śmiechom nie było końca, bo wszyscy wiedzieli o co i o kogo chodzi, nierzadko włącznie z cenzorem. Transformacyjna obietnica wolności – rynku i słowa – przyniosła jednak wyraźną zmianę: zniknęli systemowi gatekeeperzy śmiechu, a na ich miejsce pojawili się nowi.
Dlatego też główną osią wystawy są ojcowie polskiego śmieszkizmu – Szczepan Sadurski z wydawnictwem Superpress i Tadeusz Drozda, twarz programu satyrycznego Śmiechu warte. Dzięki Sadurskiemu czytelnik spragniony żartów o wszystkim i wszystkich otrzymał kieszonkowe antologie dowcipów – o blondynkach, ubekach, księżach, rolnikach, Żydach i głupich Jasiach – ale też ich łamy, dzięki czemu mógł dzielić się własną twórczością z innymi amatorami dobrego humoru. Legendarne Śmiechu warte Drozdy próbowało skonstruować na nowo polski slapstick, zachęcając do nadsyłania własnych nagrań, a później także i tworzenia parodii reklam. Był to czas, w którym Polacy dopiero oswajali się z kamerami VHS – głównie na weselach i komuniach – i być może właśnie dlatego niemal każdy, kto pamięta niedzielne popołudnia z Drozdą przyzna: to nie polskie, ale właśnie zachodnie porażki bawiły w tym programie najbardziej.
Pierwsze oznaki rozczarowania transformacją stały się także powodem pojawienia się w polskim życiu politycznym pierwszej (i jak dotąd jedynej) partii satyrycznej, której członkowie dostali się do Sejmu. Jednak po trzech latach działania Polskiej Partii Przyjaciół Piwa (dzięki której w ławach sejmowych zasiedli m.in. Janusz Rewiński, Krzysztof Ibisz i Leszek Bubel), skończyła się także cierpliwość wyborców, a PPPP zniknęła z Sejmu. Klęska wyborcza nie zmniejszyła jednak nadziei na to, aby humorem lansować program polityczny – Bubel, wydając kieszonkowe ABC humoru, zawsze dbał o to, aby pomiędzy grubym dowcipem znalazło się miejsce dla nacjonalistycznej i antysemickiej agendy.
Interaktywny rdzeń wystawy traktuje o dacie przydatności do śmieszenia – książeczki Sadurskiego i Bubla, a także kasety z rockiem jajcarskim i dowcipasami, których używać można do woli. Najczęściej jednak żart nie trafia, bo zamiast rechotu jest cisza zażenowania – czytelny znak, iż wyczerpało się komediowe alibi.
O ile wolny rynek polityczny zadecydował, aby nie dać szansy kolejnym partiom satyrycznym, tak humor lat 90. w dużej mierze na politykach żerował – doklejając ich głowy do ciał w szyderczych fotostory, deformując twarze w niezliczonych karykaturach prasowych czy też karmiąc się słowem gadających głów. Co prawda liberalizacja obyczajowa poruszała się wówczas w tempie dwóch kroków w tył (w Sejmie), jednego do przodu (poza nim) – ale wolność żartu była jeszcze nieobarczona odpowiedzialnością prawną, a treści rozrywkowo-sensacyjne gwarantowały rzesze czytelników.
Złote czasy, ktoś powie – wszak skoro goła baba jest równie zabawna, jak karykatura Żyda. Stary, „inteligencki” humor spod znaku Kabaretu Starszych Panów stał się najwyraźniej zbyt niszowy, a szaradziarstwo i gry słowne zbyt nudne. Być może właśnie dlatego ikoniczne „Szpilki” upadły już w 1994 roku, a karykaturzyści i rysownicy rozpierzchli się na łamy innych magazynów, modyfikując swoje dowcipy do nowej rzeczywistości. I tym właśnie masywem „mainstreamowego” humoru Wolne żarty w dużej mierze się zajmują, wskazując na transformację samego humoru w obliczu zmian na rynku prasowym – od wybuchu tytułów znikąd o pokaźnych nakładach, aż po pierwsze zwiastuny ostatecznego tryumfu żartów-samoróbek, które znajdą publiczność na ekranie telepudła, a nieco później – komputera. Tym, co jednak uderza w tym zbiorze żartów z politycznym podtekstem jest fakt, iż lata lecą, a z rysunków wciąż patrzą te same twarze i afery. Tak jak w przypadku wybitnie profetycznego żartu Marka Raczkowskiego, gdzie komiksowy dymek ministra kultury brzmi: „Wystawę zamknąć. Artystę przesłucham osobiście”. Najwyraźniej w polskiej polityce długie trwanie istnieje naprawdę.
Transformacja dokonała się jednak w samej konsumpcji żartu. Kieszonkowe książeczki Sadurskiego czy Bubla służyły za podręczny zasób żartów, przygotowanych „na każdą okazję”. Emitowany na TVN-ie od 1998 roku Maraton uśmiechu – którego powtórki dogorywały jeszcze w paśmie nocnym dziesięć lat temu – był programem opartym na formule konkursu, w której wygrywał ten, komu trema nie spaliła najlepszych dowcipów. A te zwykle były tzw. żartami z brodą, nie tylko dlatego, iż najbardziej lubimy te, z których już się śmialiśmy. Te zwykle śmieszą nadal, gorzej z całą resztą tych, które starzeją jak mleko, a jak to dziś z mlekiem bywa, zamiast kwaśnieć – gorzknieje (kiedyś to było mleko). I właśnie o dacie przydatności do śmieszenia traktuje interaktywny rdzeń wystawy – książeczki Sadurskiego i Bubla, a także kasety z rockiem jajcarskim – jak nazywa go Drenda – i dowcipasami, których używać można do woli. W obecny na wystawie bumboks można wrzucić kasetę z wczesnym Big Cycem albo disco-góralskim dragiem Bohdana Smolenia, i liczyć, iż to, co zapamiętaliśmy, będzie przez cały czas tak samo zabawne. Najczęściej jednak żart nie trafia, bo zamiast rechotu jest cisza zażenowania – czytelny znak, iż wyczerpało się komediowe alibi. Tutaj choćby śmieszko-nostalgia już nie zadziała. O sile komediowego alibi doskonale wiedzieli o tym wynalazcy śmiechu z puszki, wciskając salwy śmiechu pomiędzy poszczególne gagi w sitcomach; wiedzą o tym współczesne popsujzabawy z jutuba, którzy usuwają z oryginalnych sitcomów ścieżkę śmieszków, rozmontowując przy tym tęsknotę za złotymi latami telewizyjnej komedii. A z tej wiedzy korzysta ekipa kuratorska, zachęcając publiczność do wprawiania w ruch dowcipów, które mogą okazać się totalnymi niewypałami. Żarty przeniesione z szufladki „bycia żartami” do kategorii dokumentów epoki to właśnie gorzka pianka z Bergsona. Przy czym – jak dobrze pokazuje wystawa – czas najlepiej obchodzi się z żartami absurdalnymi, które wcale nie chcą się dezaktualizować.
W 31. numerze „Szumu” Karolina Plinta pisze o wystawie „Żarty żartami” w CSW Zamek Ujazdowski
Tłumaczyć żart to go zabić. Tutaj jednak warto to zrobić, bo ze znacznej części zaprezentowanych na Wolnych żartach śmiesznostek da się ukręcić niezły esej o rozbudzonych politycznych nadziejach i doraźnych skutkach terapii szokowej (naprzemiennie – Balcerowiczem i zalewem nowości zza zachodniej granicy). Dlatego też Drenda i twórcy Podcastexu dbają o kontekst każdej śmieszko-sekcji na wystawie tak, aby pamięć zwiedzających odświeżyć czy po prostu naprowadzić na trop tego, o co w tym wszystkim może chodzić. Zgodnie z odkuratorskim zamierzeniem, na wystawie nie ma wyraźnej tezy – jest za to spektrum tego, co niegdyś śmieszyło lub z czego śmiała się wystarczająca liczba osób. Z tego wysypiska żartów i karykatur wynika niejednoznaczny obraz epoki nadmiaru i niedoboru – zarówno środków, jak i humoru. Podobna „przeciwnostalgiczna” strategia towarzyszy w codziennej pracy ekipie kuratorskiej: zarówno Drendzie i jej duchologicznym wykopaliskom, jak i twórcom Podcastexu, którzy eksplorują słodko-gorzkie fenomeny polskiej popkultury. I szczęśliwie w Muzeum Karykatury raczej wynika z tego obraz wielu humorów naraz, niż po prostu – wielkiej narracji humoru dekady. W efekcie wystawa o żartach sprzed trzydziestu lat jest wystawą towarzyską (w końcu żarty są arcy-społeczne), na którą prowadzi się znajomych w różnym wieku, wierząc w płaszczyznę porozumienia na temat poczucia humoru, wytrenowaną na podsyłanych wzajemnie memach. Może dlatego, iż w odróżnieniu do innych wystaw o najtisach ciężko tutaj szarżować z modną postironią – można tutaj przyjść w kreszowym dresie, ale nieco gorzej wypada reanimacja kiepskiego żartu z epoki.
A może właśnie nienazwanym celem tej wystawy jest wywołać – uwaga, inne pojęcie z post-przedrostkem – postśmiech? Przemysław Paweł Grzybowski w książce Śmiech życia i śmierci wyodrębnił humor, który pojawia się, gdy niedawna trauma minie, a kryzys wystygnie – to właśnie postśmiech. I w nim Grzybowski właśnie widzi szansę na zbiorową (śmiecho)terapię. Idąc tym tropem, wypróbujcie zatem przy stole jakiś pyszny żart o Balcerowiczu, a gdy komuś wąs zadrży, pomyślcie na głos o dystansie. Cóż może być zabawniejszego niż zagoniony do kąta bezbeku wujas, nieświadomy tego, iż „dystansik” to broń obosieczna.