„Mission: Impossible – The Final Reckoning” – Błędy algorytmu [RECENZJA]

filmawka.pl 1 tydzień temu

Po prawie trzydziestu latach chyba nikt już nie ma wątpliwości, iż tytuł serii Mission: Impossible to zwykłe bujdy na resorach. Nie ma takiej przeszkody, której Tom Cruise by koniec końców nie przeskoczył i nie pochwalił się tym na dużym ekranie. O wiele większym wyzwaniem niż wyczyny kaskaderskie ponownie okazała się dla niego sama realizacja filmu, która pamięta jeszcze czasy pandemii, strajków i kosmicznych awarii na planie. Czy po tej serii niefortunnych zdarzeń Mission: Impossible – The Final Reckoning wylądowało ostatecznie na czterech łapach?

To zabawne, bo takie samo pytanie zadawałem sobie dwa lata temu, przy okazji recenzji poprzedniej części (którą znajdziecie TUTAJ!). Dead Reckoning miał tego pecha, iż trafił w sam środek pandemicznego kataklizmu, a Cruise dwoił się i troił, by uniknąć jak największej liczby dodatkowych opóźnień. Wyszło jak wyszło, a film zaliczył dwuletnią obsuwę i, na domiar złego, wylądował z premierą tydzień przed Barbenheimerem, który pozbawił go zarówno sal do IMAX-a, jak i widzów. Ostatecznie, choć widownia doceniła starania ekipy Christophera McQuarrie’ego i zaprezentowane widowisko, film uznano za kasowy niewypał oraz żółtą kartkę dla drugiej części. Gdy premierę ze względu na strajki scenarzystów i aktorów przesunięto o rok, podjęto ryzykowne kroki: zmieniono podtytuł filmu, usuwając z niego „part two” i dodając słowo „final”, informując tym sposobem o ostatecznej konkluzji wobec całej serii i przyprawiając jej dodatkowe, wyjątkowe znaczenie. Te zabiegi były konieczne, bo przez te kilka lat zamotania budżet Final Reckoning zdążył przekroczyć 400 mln dolarów!

„Mission: Impossible – The Final Reckoning” / fot. Skydance Media

Do Ethana i spółki powracamy po kilku miesiącach, w przeciągu których świat zdążył już stanąć na skraju nieobliczalnej zagłady. Algorytm zwany Bytem zaczął się rozprzestrzeniać i przejmować kontrolę nad zbrojnymi arsenałami największych mocarstw – w tym także tych o nuklearnej potędze. I choć nie są to pierwsze atomówki w tle misji Hunta, to tym razem stawka faktycznie jest większa niż kiedykolwiek. Wie o tym choćby IMF, które po raz pierwszy od wielu lat nagle nie uważa Hunta za szpiega i dostrzega w nim swoją jedyną szansę na ocalenie ludzkości. Ekipa Ethana rozpoczyna walkę z czasem, mierząc się po drodze z duchami przeszłości, wszystkowiedzącym algorytmem i znajdującym się w potrzasku Gabrielem.

Niestety, fabuła w Final Reckoning to rozwleczony bełkot tego, co próbował jakoś wyrecytować jego poprzednik, i twórcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Pierwsza godzina to przekładaniec formułek, ekspozycji i retrospekcji, które mają przypomnieć widzowi wydarzenia z poprzednich części i przygotować go na nadchodzące fajerwerki. To nieuchronne żniwa dzielenia fabuły na dwie części, więc nikt nie będzie tutaj kręcić głową na to, iż ktoś postanowił odświeżyć nam pamięć. Problem pojawia się wtedy, gdy Christopher McQuarrie z ekipą postanowił przelać czarę goryczy i rozciągnąć film do prawie trzech godzin. Wszystko po to, by kilkukrotnie wyjaśnić nam fabułę, w której gubią się choćby sami bohaterowie. Ilość MacGuffinów jest tak duża, iż połowy z nich już nie pamiętam. Ten klucz otwiera to, to trzeba wsunąć w to i zrobić to, a to trzeba wyjąć z tego, zanim tamten to wsunie. Skomplikowane? To teraz jeszcze trzeba to wszystko zdobyć w odpowiedniej kolejności i użyć we właściwym czasie. Szanuję bohaterów, iż jakoś się w tym odnajdują i jeszcze przy okazji rzucają żartami na ten temat.

„Mission: Impossible – The Final Reckoning” / fot. Skydance Media

Na tych wybojach tracą przede wszystkim bohaterowie, dla których, o ironio, nie ma tutaj zbyt wiele czasu w ekranie. Cruise wychodzi z tego obronną ręką, bo dla Hunta jest to chyba najbardziej samodzielna misja w serii. Przez większość czasu oglądamy go odosobnionego od swojej drużyny, skupiającego się na swoich własnych obawach i oddanych latach służby, które kosztowały go życie wielu przyjaciół. Ciężko wspomnieć o reszcie bohaterów i relacjach między nimi, bo są one głównie zero-jedynkowe. Podążają za Ethanem i zajmują się tym, czym zajmowali się zawsze. Dotyka to nie tylko Benjiego i Luthera, ale również tych nowszych postaci, takich jak Paris czy Grace, której przydatność z powrotem sprowadza się do zdolności, które nabyła jako kieszonkowiec. Najdziwniej robi się w przypadku Gabriela, tak hucznie zapowiadanego w poprzedniej odsłonie jako rywala godnego samego Ethana, sprowadzonego z jego przeszłości i naznaczonego możliwościami Bytu. Tutaj stał się cieniem samego siebie i jego najważniejszą fabularnie cechą charakteru nagle stała się naiwność, którą wyśmiewają choćby sami bohaterowie. Daleko postaci Esai Moralesa do tego, co zrobił lata temu ze swoją postacią Philip Seymour Hoffman.

Dobra, ale do rzeczy: w końcu ta seria ma asy w rękawie, które niwelują wszystkie, choćby najpoważniejsze wady. Jak już Tom Cruise biegnie, to biegnie na całego. Sceny akcji ponownie zapierają dech w piersiach i udowadniają, iż kaskaderzy już zbyt długo czekają na własną kategorię na Oscarach, a sam Tomek wciąż nie potrafi się zatrzymać. Tak jak nie jestem fanem podwodnych sekwencji, w których bohater ma na celu przeszukać dany wrak zatopionego statku, tak tutaj zrealizowano to po mistrzowsku. Moja niechęć sięga do starych filmów z serii o Jamesie Bondzie, gdzie bohater nurkował średnio co trzeci film i spowalniał jego tempo do granic możliwości. Scena z łodzią podwodną w Final Reckoning działa zupełnie odwrotnie: po godzinie ekspozycji napędza fabułę, częstując widza tym, po co przyszedł do kina. Zabawa grawitacją i rotacyjną pracą kamery sprawia, iż jest to jedna z najlepszych sekwencji w całej serii! Cruise przed dobre pół godziny jest na ekranie sam, otoczony przez hektolitry lodowatej wody i tony żelaznej scenografii. Pozostawiony na finał pościg samolotami to już trochę recykling tego, co dostaliśmy w finale szóstej części (Fallout). Tylko co z tego, skoro to wciąż działa na widza bez zarzutu i przyprawia go o emocjonalny zawrót głowy?

„Mission: Impossible – The Final Reckoning” / fot. Skydance Media

Seria Mission: Impossible walczy z własnymi schematami od samego początku istnienia i nigdy nie starała się być ambitnym kinem. Tutaj chodziło i wciąż chodzi o czystą rozrywkę i bogaty plac zabaw dla Toma Cruise’a, który na każdym kroku udowadnia, iż kocha kino całym sobą. Fakt, po tylu odsłonach człowiek już się potrafi poczęstować facepalmem, gdy ktoś mądry wciska w losową scenę kolejną bombę wielkości małego fiata do rozbrojenia. Odliczanie do wybuchu i ratowanie świata na ostatni gwizdek może i jest oklepane, ale przynosi te emocje, których po takich produkcjach oczekujemy. Czy Final Reckoning rzeczywiście jest taki finalny i oznacza koniec serii? choćby jeżeli tak, to zarówno McQuarrie, jak i Cruise dowiozą nam jeszcze nie raz. Aktor sam potwierdza w wywiadach, iż nie wybiera się na żadną emeryturę i zamierza tworzyć filmy do końca życia, bo po prostu to kocha. Podnosić poprzeczki już nie musi, bo wszyscy doskonale znają jego nieograniczony wachlarz umiejętności. Może się teraz skupić na tym, na czym skupia się każdy z nas, wybierając się raz na jakiś czas do kina: na czerpaniu z niego przyjemności.

korekta: Oliwia Kramek

Idź do oryginalnego materiału