Pamiętacie, jak James Wan obiecywał, iż "Szybcy i wściekli 7" będą inspirowani kinem zemsty lat 70., a potem nakręcił po prostu kolejną część "Szybkich i wściekłych"? Zero związku, ale Dougal Wilson, reżyser "Paddingtona w Peru" opowiadał w wywiadach o Wernerze Herzogu, "Aguirre, gniewie bożym" oraz "Fitzcarraldo". I jakkolwiek myśl o przygodach słynnego misia od reżysera "Grizzly Mana" brzmi, hmm, ciekawie, to jednak skończyło się tak jak w przypadku szumnych obietnic Wana. "Paddington w Peru" to po prostu kolejna część serii o przygodach Paddingtona. Tylko iż nic w tym złego.
Tym bardziej iż przed premierą "Paddingtona w Peru" całkiem wskazane były obawy, czy Paddingtonowi uda się w ogóle być Paddingtonem. Reżysera Paula Kinga zastąpił bowiem debiutant Wilson, który wcześniej kręcił głównie teledyski. Smutnie mądrą Sally Hawkins w roli Mary Brown podmieniono na neurotyczną Emily Mortimer. Na dodatek w poprzedniej części zawieszono poprzeczkę być może nieco zbyt wysoko: przez chwilę film miał lepsze noty u krytyków niż "Obywatel Kane". Co gorsza, "turystyczny" punkt wyjścia fabuły "Paddingtona w Peru" brzmi trochę jak desperacka recepta na kryzys (zarówno osobisty, jak i artystyczny): wyjedźmy na wakacje, a nuż wszystko się samo ułoży. A jak nie, to przynajmniej będą ładne widoczki.
Trzeba jednak oddać twórcom, iż ten impas co najmniej tematyzują: familia Brownów, z którą mieszka tytułowy miś, dyskretnie rozjeżdża się bowiem w szwach. Jest na to choćby ładna wizualna metafora: przekrój poprzeczny rodzinnego gniazdka Brownów jako domku dla lalek, gdzie każdy członek rodziny siedzi w swoim pokoju, pochłonięty własnymi sprawami. Za chwilę zresztą te pokoje się opróżnią: dzieciaki powoli dorastają i na horyzoncie już majaczy syndrom gniazdka pustego. Wspólny trip jest więc desperackim chwytem za brzytwę, który ma utrwalić nadszarpnięte więzi. W amazońskiej dżungli Brownowie przejrzą się zresztą w lustrze innej rodziny. Lokalny przewodnik Hunter Cabot (Antonio Banderas) i jego córka Gina (Carla Tous) żyją bowiem w cieniu rodowej klątwy, która nieustannie zakłóca ich familijną idyllę. Na szczęście pozostało Paddington, który – samemu zgłębiając historię własnego pochodzenia – zrobi wszystkim misiową przysługę (nie mylić z niedźwiedzią) i da przykład, jak żyć ładnie.
Przyznam, ta turystyczna kanwa skutkuje swoistym scenariuszowym reisefieber. Opowieść niby spina elegancka klamra (sceny z otwarcia ładnie podprowadzają finał), ale film nie jest tak precyzyjnie dopięty konstrukcyjnie i emocjonalnie jak "Paddington 2". Z drugiej strony: który film jest. Niemniej jednak podróżujący po Peru Brownowie rozdzielają się – jak na rodzinę w kryzysie przystało – a wycieczka rozdrabnia się w ciąg postojów na cytaty z klasyki kina.
Wątek trawiącej Cabota gorączki złota i przeprawy przez amazońską dżunglę faktycznie może się więc kojarzyć z "Aguirre" czy "Fitzcarraldo" (albo nawiązującą do "Afrykańskiej królowej" "Wyprawą do dżungli"). Zaginione miasta, tajne przejścia i toczące się kule-pułapki – oraz czyhające w zakamarkach pająki – to z kolei rekwizytornia rodem z przygód Indiany Jonesa. pozostało zwyczajowy paddingtonowski slapstick, który czerpie wprost z Bustera Keatona i jego "Marynarza słodkich wód". A Olivia Colman jako zakonnica radośnie śpiewająca z gitarą w przyrodzie to oczywiście mrugnięcie oka do "Dźwięków muzyki" (Colman zresztą, niczym wcześniej Hugh Grant, brawurowo rozpycha się w granicach swojego emploi: raz uczynna i troskliwa, raz podejrzana i złowroga, tak, iż nigdy nie wiemy, czy można jej ufać czy nie).
Na szczęście – choć wyliczanka nawiązań jest dość eklektyczna i nie wszystkie atrakcje są równie atrakcyjne – Wilson nie traci z oczu najważniejszego: czyli tonu. Cytatologia nigdy nie zmienia się w postmodernistyczny cynizm i film zachowuje bezpretensjonalny, niewinny urok. Dosłownie: jest bowiem uroczo.
Nazwać "Paddingtona w Peru" "uroczym" to jak powiedzieć, iż woda jest mokra. Banał spostrzeżenia niech zrównoważy przypis, iż wcale niełatwo taki efekt osiągnąć. Spytajcie samego Paddingtona. adekwatną tonację dla serii utrafiono przecież dopiero w "Paddingtonie 2". Pierwsza część trochę za bardzo polegała na slapstickowych gagach, które w wykonaniu fotorealistycznego misia nabierały nieco zbyt naturalistycznego ciężaru. Paddington niechcący wypadał tam jak ofiara rzeczywistości – zupełnie wbrew przesłaniu, iż jego wrodzona dobroć ma siłę przezwyciężania opresji realu. I zgoda, "Paddington w Peru" również obfituje w sceny "dramatycznych" starć misia z materią, ale "dramatyczny" jest słowem zdecydowanie na wyrost. Tu starcie z budką fotograficzną, tam spotkanie z lamą – dramaty względnie sympatyczne. Na dodatek, z tego co słyszę, trafiające prosto w poczucie humoru młodej widowni. Nowy rekwizyt w arsenale Paddingotna mówi zresztą sam za siebie: to parasol, który zapewnia tyleż ochronę przed złą pogodą, co – w razie potrzeby – miękkie lądowanie.
Przy okazji "dwójki" pojawiły się porównania do twórczości Wesa Andersona. Słuszne o tyle, iż zarówno Anderson jak i Paddington biorą udział w walce odwiecznych żywiołów: słodyczy i mroku, kanapki z marmoladą i podłogi. Wspomniana metafora domku dla lalek z "Paddingtona w Peru" jest zresztą wybitnie andersonowska. To jednak dwa różne domki. W symetrycznych filmowych konstrukcjach Andersona pełno jest ciemnych piwnic, strychów i schowków na ból, a słodycz to warstwa tapety i lakieru, pod którą zieje otchłań depresji i grają piosenki Elliotta Smitha. Estetyczny cukier jest tam w najlepszym wypadku odskocznią, kompensacją – nigdy lekarstwem. Seria o Paddingtonie tymczasem żyje nadzieją, iż bycie miłym faktycznie przypomina marmoladę na gorzkiej kanapce świata: iż da się definitywnie rozjaśnić mrok. A prościej? U Andersona kanapka zawsze leci marmoladą do podłogi, można ją co najwyżej podnieść i cieszyć się smakiem mimo to. Paddington tymczasem zawsze jakimś cudem ocali kanapkę od felernego upadku. (To, iż Anderson kręci filmy dla dorosłych, a Paddington jest skierowany do dzieci, może mieć z tym coś wspólnego – ale kto wie.)
Przyznam: trudno w dzisiejszych czasach (a może w każdych czasach?) wierzyć, iż wystarczy być dla siebie miłym i świat będzie dobry. Co więcej: jeżeli ktoś tak twierdzi, warto go spytać, co sprzedaje. Siła Paddingtona polega jednak na tym, iż przezwycięża ten cynizm – choćby jeżeli jest maskotką dużej korporacji, która faktycznie chce nam coś sprzedać. Urok misia działa chyba dlatego, iż zdrowo przeskalowuje problem. Paddington nie zbawia na raz całego świata, tylko uczy techniki małych kroczków. Przede wszystkim przypomina o sile małych gestów wobec bliskich. Cała intryga "dwójki" ruszyła przecież dlatego, iż Paddington chciał odwdzięczyć się cioci Lucy i dać jej godny prezent na urodziny. Tylko tyle i aż tyle. Motorem fabuły "Paddingtona w Peru" ponownie jest miłość Paddingtona do niedźwiedziej opiekunki. Kiedy miś dowiaduje się, jak bardzo Lucy za nim tęskni, czym prędzej wsiada w samolot i rusza na przygodę. Czekają go perypetie nieraz absurdalne, ale trybiki tego spektaklu napędza prosta, czysta emocja.
Można by ironizować, iż zło, jakie staje na drodze Paddingtona, polega na próbie wykorzystania (dosłownie: spieniężenia) tej emocji – czyli dokładnie na tym, co robią producenci "Paddingtona w Peru". Ale wpadlibyśmy wtedy z powrotem w sidła cynizmu, którego dotychczas udawało się tak zgrabnie uniknąć. Niech Herzog będzie tu sobie tylko zabawnym kontekstem. Kolonialny podtekst opowieści o Brytyjczykach szukających El Dorado zachowajmy zaś na filmy bez sympatycznego misia w roli głównej. Czasem miś to po prostu miś. Żaden tam miś na miarę naszych możliwości, tylko miś na miarę naszych potrzeb.
Tym bardziej iż przed premierą "Paddingtona w Peru" całkiem wskazane były obawy, czy Paddingtonowi uda się w ogóle być Paddingtonem. Reżysera Paula Kinga zastąpił bowiem debiutant Wilson, który wcześniej kręcił głównie teledyski. Smutnie mądrą Sally Hawkins w roli Mary Brown podmieniono na neurotyczną Emily Mortimer. Na dodatek w poprzedniej części zawieszono poprzeczkę być może nieco zbyt wysoko: przez chwilę film miał lepsze noty u krytyków niż "Obywatel Kane". Co gorsza, "turystyczny" punkt wyjścia fabuły "Paddingtona w Peru" brzmi trochę jak desperacka recepta na kryzys (zarówno osobisty, jak i artystyczny): wyjedźmy na wakacje, a nuż wszystko się samo ułoży. A jak nie, to przynajmniej będą ładne widoczki.
Trzeba jednak oddać twórcom, iż ten impas co najmniej tematyzują: familia Brownów, z którą mieszka tytułowy miś, dyskretnie rozjeżdża się bowiem w szwach. Jest na to choćby ładna wizualna metafora: przekrój poprzeczny rodzinnego gniazdka Brownów jako domku dla lalek, gdzie każdy członek rodziny siedzi w swoim pokoju, pochłonięty własnymi sprawami. Za chwilę zresztą te pokoje się opróżnią: dzieciaki powoli dorastają i na horyzoncie już majaczy syndrom gniazdka pustego. Wspólny trip jest więc desperackim chwytem za brzytwę, który ma utrwalić nadszarpnięte więzi. W amazońskiej dżungli Brownowie przejrzą się zresztą w lustrze innej rodziny. Lokalny przewodnik Hunter Cabot (Antonio Banderas) i jego córka Gina (Carla Tous) żyją bowiem w cieniu rodowej klątwy, która nieustannie zakłóca ich familijną idyllę. Na szczęście pozostało Paddington, który – samemu zgłębiając historię własnego pochodzenia – zrobi wszystkim misiową przysługę (nie mylić z niedźwiedzią) i da przykład, jak żyć ładnie.
Przyznam, ta turystyczna kanwa skutkuje swoistym scenariuszowym reisefieber. Opowieść niby spina elegancka klamra (sceny z otwarcia ładnie podprowadzają finał), ale film nie jest tak precyzyjnie dopięty konstrukcyjnie i emocjonalnie jak "Paddington 2". Z drugiej strony: który film jest. Niemniej jednak podróżujący po Peru Brownowie rozdzielają się – jak na rodzinę w kryzysie przystało – a wycieczka rozdrabnia się w ciąg postojów na cytaty z klasyki kina.
Wątek trawiącej Cabota gorączki złota i przeprawy przez amazońską dżunglę faktycznie może się więc kojarzyć z "Aguirre" czy "Fitzcarraldo" (albo nawiązującą do "Afrykańskiej królowej" "Wyprawą do dżungli"). Zaginione miasta, tajne przejścia i toczące się kule-pułapki – oraz czyhające w zakamarkach pająki – to z kolei rekwizytornia rodem z przygód Indiany Jonesa. pozostało zwyczajowy paddingtonowski slapstick, który czerpie wprost z Bustera Keatona i jego "Marynarza słodkich wód". A Olivia Colman jako zakonnica radośnie śpiewająca z gitarą w przyrodzie to oczywiście mrugnięcie oka do "Dźwięków muzyki" (Colman zresztą, niczym wcześniej Hugh Grant, brawurowo rozpycha się w granicach swojego emploi: raz uczynna i troskliwa, raz podejrzana i złowroga, tak, iż nigdy nie wiemy, czy można jej ufać czy nie).
Na szczęście – choć wyliczanka nawiązań jest dość eklektyczna i nie wszystkie atrakcje są równie atrakcyjne – Wilson nie traci z oczu najważniejszego: czyli tonu. Cytatologia nigdy nie zmienia się w postmodernistyczny cynizm i film zachowuje bezpretensjonalny, niewinny urok. Dosłownie: jest bowiem uroczo.
Nazwać "Paddingtona w Peru" "uroczym" to jak powiedzieć, iż woda jest mokra. Banał spostrzeżenia niech zrównoważy przypis, iż wcale niełatwo taki efekt osiągnąć. Spytajcie samego Paddingtona. adekwatną tonację dla serii utrafiono przecież dopiero w "Paddingtonie 2". Pierwsza część trochę za bardzo polegała na slapstickowych gagach, które w wykonaniu fotorealistycznego misia nabierały nieco zbyt naturalistycznego ciężaru. Paddington niechcący wypadał tam jak ofiara rzeczywistości – zupełnie wbrew przesłaniu, iż jego wrodzona dobroć ma siłę przezwyciężania opresji realu. I zgoda, "Paddington w Peru" również obfituje w sceny "dramatycznych" starć misia z materią, ale "dramatyczny" jest słowem zdecydowanie na wyrost. Tu starcie z budką fotograficzną, tam spotkanie z lamą – dramaty względnie sympatyczne. Na dodatek, z tego co słyszę, trafiające prosto w poczucie humoru młodej widowni. Nowy rekwizyt w arsenale Paddingotna mówi zresztą sam za siebie: to parasol, który zapewnia tyleż ochronę przed złą pogodą, co – w razie potrzeby – miękkie lądowanie.
Przy okazji "dwójki" pojawiły się porównania do twórczości Wesa Andersona. Słuszne o tyle, iż zarówno Anderson jak i Paddington biorą udział w walce odwiecznych żywiołów: słodyczy i mroku, kanapki z marmoladą i podłogi. Wspomniana metafora domku dla lalek z "Paddingtona w Peru" jest zresztą wybitnie andersonowska. To jednak dwa różne domki. W symetrycznych filmowych konstrukcjach Andersona pełno jest ciemnych piwnic, strychów i schowków na ból, a słodycz to warstwa tapety i lakieru, pod którą zieje otchłań depresji i grają piosenki Elliotta Smitha. Estetyczny cukier jest tam w najlepszym wypadku odskocznią, kompensacją – nigdy lekarstwem. Seria o Paddingtonie tymczasem żyje nadzieją, iż bycie miłym faktycznie przypomina marmoladę na gorzkiej kanapce świata: iż da się definitywnie rozjaśnić mrok. A prościej? U Andersona kanapka zawsze leci marmoladą do podłogi, można ją co najwyżej podnieść i cieszyć się smakiem mimo to. Paddington tymczasem zawsze jakimś cudem ocali kanapkę od felernego upadku. (To, iż Anderson kręci filmy dla dorosłych, a Paddington jest skierowany do dzieci, może mieć z tym coś wspólnego – ale kto wie.)
Przyznam: trudno w dzisiejszych czasach (a może w każdych czasach?) wierzyć, iż wystarczy być dla siebie miłym i świat będzie dobry. Co więcej: jeżeli ktoś tak twierdzi, warto go spytać, co sprzedaje. Siła Paddingtona polega jednak na tym, iż przezwycięża ten cynizm – choćby jeżeli jest maskotką dużej korporacji, która faktycznie chce nam coś sprzedać. Urok misia działa chyba dlatego, iż zdrowo przeskalowuje problem. Paddington nie zbawia na raz całego świata, tylko uczy techniki małych kroczków. Przede wszystkim przypomina o sile małych gestów wobec bliskich. Cała intryga "dwójki" ruszyła przecież dlatego, iż Paddington chciał odwdzięczyć się cioci Lucy i dać jej godny prezent na urodziny. Tylko tyle i aż tyle. Motorem fabuły "Paddingtona w Peru" ponownie jest miłość Paddingtona do niedźwiedziej opiekunki. Kiedy miś dowiaduje się, jak bardzo Lucy za nim tęskni, czym prędzej wsiada w samolot i rusza na przygodę. Czekają go perypetie nieraz absurdalne, ale trybiki tego spektaklu napędza prosta, czysta emocja.
Można by ironizować, iż zło, jakie staje na drodze Paddingtona, polega na próbie wykorzystania (dosłownie: spieniężenia) tej emocji – czyli dokładnie na tym, co robią producenci "Paddingtona w Peru". Ale wpadlibyśmy wtedy z powrotem w sidła cynizmu, którego dotychczas udawało się tak zgrabnie uniknąć. Niech Herzog będzie tu sobie tylko zabawnym kontekstem. Kolonialny podtekst opowieści o Brytyjczykach szukających El Dorado zachowajmy zaś na filmy bez sympatycznego misia w roli głównej. Czasem miś to po prostu miś. Żaden tam miś na miarę naszych możliwości, tylko miś na miarę naszych potrzeb.