„Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” – brzmi ewangelijne zdanie, do którego w jednej ze scen odnosi się główny bohater Ministrantów. Po obejrzeniu najnowszego filmu Piotra Domalewskiego trudno jednak uwierzyć, iż opuścił on 50. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych jako zdobywca Złotych Lwów. Okazuje się, iż aby odnieść sukces, wystarczy wpuścić do polskiego kina społecznego nieco świeżego powietrza; szarzyznę zastąpić humorem i lekkością. Czy to naprawdę wystarczająco, by uzyskać tytuł najlepszego polskiego filmu?
Przed seansem Ministrantów Piotra Domalewskiego miałem pewne obawy. Spodziewałem się kolejnej próby rozliczenia się z kościołem instytucjonalnym — kwestią rzecz jasna istotną i mi bliską, ale eksploatowaną w polskim kinie wielokrotnie, z różnym efektem. Tymczasem Domalewski zaskoczył: jego opowieść o kościele jest daleka od publicystyki, pozbawiona smarzowsko-szumowskiej sztampy (której nie brakuje w wątkach rodzinnych, ale o tym za chwilę). W centrum znajdują się czterej tytułowi ministranci – chłopcy, którzy do swoich liturgicznych obowiązków podchodzą z zaangażowaniem i pieczołowitością. Choć ich religijność jest w dużej mierze efektem decyzji rodziców, na naszych oczach dojrzewają i zaczynają samodzielnie się kształtować. Zanim dojdą do konkretnych wniosków, skonfrontują się z bolesnym, uniwersalnym odkryciem: iż nie wszyscy ludzie są dobrzy, a świat nie zawsze bywa sprawiedliwy.

Sedno filmu leży w relacji czwórki bohaterów. To ich przyjaźń i wspólna – nieco naiwna, ale pełna uroku – próba niesienia dobra stanowią o sile tej opowieści. Chłopcy, sfrustrowani biernością otoczenia wobec nierówności społecznych, na nowo interpretują Pismo Święte, montują kamery w konfesjonale, a następnie wyruszają na ośkę wymierzać sprawiedliwość. Ich kolejne pomysły i działania przynoszą widowni sporo satysfakcji, a Domalewski umiejętnie wprowadza do filmu humor – zarówno sytuacyjny, oparty na nieprzewidywalnych zwrotach, jak i w postaci celnych gagów, wynikających m.in. z absurdów kościoła i dziecięcej dosłowności. Problem pojawia się, jednak gdy film próbuje przejść w poważniejsze tonacje. Podczas gdy warstwa komediowa bywa trafna i lekka, warstwa dramatyczna nie dźwiga ciężaru poruszanych tematów.
Na drugim planie Ministrantów pojawiają się wyraźne wątki społeczne: przemoc domowa, depresja jednego z rodziców czy emocjonalne zaniedbanie. I to właśnie opowieść o rodzinie wychodzi Piotrowi Domalewskiemu najsłabiej, co dziwi, gdy przypomnimy sobie, jak dekadę temu fenomenalnie debiutował Cichą nocą. Fabuła jego pierwszego filmu (także zdobywcy Złotych Lwów!) opierała się na koronkowo nakreślonym portrecie rodzinnym. Ten sam twórca polega w tej chwili na kliszach, które aż bolą: depresja to pusta butelka wina, dym papierosowy, telewizor i odleżyny od zagnieżdżenia w kanapie; polskie bogactwo to sushi na obiad i plan zakupu domu w Hiszpanii. To świat oparty na prostym kontraście. O ile różnice klasowe między rówieśnikami stanowią interesujący motyw, Domalewski kreśli go grubą krechą. Temu prostemu zainscenizowaniu społecznych problemów nie pomaga kreacja Kamili Urzędowskiej, matki w chorobie, we wszystkich scenach zamrożonej w jednym rejestrze emocjonalnym; jednoczesna nadekspresja i pozostawanie w wąskim katalogu afektywnym nie pozwalają wydobyć dramatycznej głębi podejmowanego tematu.

Fantastyczne kreacje tworzy natomiast czwórka pierwszoplanowych aktorów – Tobiasz Wajda, Bruno Błach-Baar, Mikołaj Juszczyk i Filip Juszczyk – oraz towarzysząca im Daria Kalinchuk. Trudno uwierzyć, iż młode, niedoświadczone osoby aktorskie, zwykle będące zmorą polskich produkcji, potrafią stworzyć tak przekonujące postacie. Naturalna charyzma i dziecięca energia rozsadzają ekran w niemal każdej scenie. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Wajda w roli głównego bohatera, Filipa, którego emocjonalna głębia jest godna podziwu i stanowi niepodważalny dowód na istnienie czystego, wrodzonego talentu. Cała piątka wnosi do Ministrantów wyjątkową lekkość – być może dlatego, iż nie przychodzili na plan z nauczonymi kwestiami, ale uczyli się ich na bieżąco, upraszczając i dostosowując do własnego sposobu mówienia. To właśnie te młode osoby sprawiają, iż film, szczególnie w komediowych momentach, stał się pełnym autentyczności i niewymuszonego wdzięku crowd pleaserem.
W kuluarowych rozmowach mało wskazywało, iż Ministranci opuszczą Gdynię ze Złotymi Lwami. Na co innego wskazywały jednak reakcje publiczności na salach kinowych – podczas uroczystej premiery owacje trwały kilkanaście minut, a film zdobył Nagrodę Publiczności. Co świadczy o jego sukcesie? Mamy tu elementy, które polskie kino lubi najbardziej, czyli prowincję, picie, bicie i lokalną parafię, ale rdzeń historii stanowi coś innego: czwórka przyjaciół, którzy wpadają na szalone pomysły i realizują je ze wspaniałą, dziecięcą energią. Odwracają oni uwagę od scenariuszowych klisz i sprawiają, iż choćby najbardziej ograne motywy zaczynają pulsować życiem.
Ministranci to film niedoskonały i nierówny, ale z sercem po adekwatnej stronie. Zamiast kolejnego dusznego rozrachunku z kościołem – choć antyklerykalne nuty też tu wybrzmiewają – dostajemy opowieść o przyjaźni, dojrzewaniu i młodzieńczej wierze w sens działania. Być może właśnie to wystarczyło, by uwierzyć.
Korekta: Łukasz Al-Darawsheh
Tekst powstał w ramach współpracy partnerskiej z Festiwalem Polskich Filmów Fabularnych.