Minghun – recenzja filmu

news.5v.pl 2 miesięcy temu


Łukasz Bąk/Wonder Films/Kino Świat

Minghun to jeden z tych małych wielkich filmów, które pozwalają nam porozmawiać z samym sobą. Jan P. Matuszyński, twórca niezwykłej Ostatniej rodziny i równie udanego Żeby nie było śladów, wraca do świata X Muzy z historią, jakiej polskie kino bezgranicznie potrzebowało. Urzekająca swoją subtelnością i czułością opowieść jest z całą pewnością najbardziej osobistym dziełem w karierze reżysera, w dodatku dedykowanym jego zmarłemu w zeszłym roku ojcu. To wyrastająca gdzieś na styku egzystencji i transcendencji rzecz o duchowości, konfrontacji z własną wiarą i jej brakiem, rozliczeniu z ogarniającą nasz umysł i ciało traumą. Matuszyński bierze się za bary z większymi niż samo życie tematami tak oryginalnie, iż nie wpada w żadne gatunkowe koleiny i momentami udaje mu się dotknąć niedotykalnego: zagłębić się w nieco już wyświechtanym w obecnych czasach twierdzeniu o tym, iż „trudno nie wierzyć w nic”. Walnie pomagają mu w tym unoszący się gdzieś nad ekranowymi wydarzeniami duch mistrza Krzysztofa Kieślowskiego, Marcin Dorociński w jednej ze swoich najbardziej przejmujących ról i umiejętne balansowanie pomiędzy żałobą a ironią. Efekt końcowy przybiera formę przedziwnej sztuczki artystycznej – wkomponowana w tę historię, pozorna aura nonsensu nieśpiesznie prowadzi nas w stronę nadania istoty i funkcji śmierci osoby najbliższej. Minghun nie jest jednak filmem wymagającym od odbiorcy wytężenia wrażliwości; w mikroświecie Matuszyńskiego każdy z widzów odnajdzie cząstkę siebie.

Głównym bohaterem produkcji jest Jerzy (Marcin Dorociński), wykładowca akademicki, który 15 lat wcześniej stracił żonę Lan, a teraz musi zmierzyć się ze śmiercią swojej córki, Meixiu (Natalia Bui). Nazywana przez ojca Masią, przygotowująca się do wejścia w dorosłość dziewczyna ginie w wypadku samochodowym. Do Polski przyjeżdża mieszkający w Szkocji teść protagonisty, Ben (Daxing Zhang), który próbuje nakłonić Jerzego do odprawienia chińskiego rytuału, tytułowego minghun. To „zaślubiny po śmierci” – w tradycyjnych wierzeniach Państwa Środka mają one połączyć dusze zmarłych i uchronić je przed skazaniem na wieczną samotność. Jak jednak znaleźć odpowiedniego dla Masi partnera? I, co choćby trudniejsze, jak wzbudzić w sobie wiarę w sens absurdalnego i egzotycznego gestu, który na pierwszy rzut oka wygląda jak drwiny ze śmierci osoby najbliższej? Matuszyński zabiera nas w nieoczywistą wędrówkę, którą napędza zderzenie dwóch, wydawałoby się, nieprzystających do siebie kultur i coraz bardziej nonsensowne konsekwencje poszukiwania kandydata na pośmiertnego męża Masi. W tym szaleństwie jest jednak metoda: niedorzeczność ekranowych wydarzeń okazuje się tylko fasadą, pod którą reżyser przemyca kilka uniwersalnych prawd o człowieku i tangu życia ze śmiercią. Widz stopniowo odkrywa emocjonalne i psychologiczne przemiany w Jerzym, śledzi jego zmieniającą się relację z teściem, nie mówiąc już o poznaniu skrywanych wcześniej przez Masię tajemnic i planów. Paradoksalnie najpiękniejsze w tym filmie może być to, czego na ekranie nie widać i nie słychać.

Minghun odbieram w pierwszej kolejności jako wewnętrzny dialog – ten prowadzony tak przez postać Dorocińskiego, jak i samego reżysera. Czytający scenariusz Grzegorza Łoszewskiego Matuszyński raz jeszcze pragnie dzięki kinu zrozumieć to, co wydaje się wymykać ludzkiemu pojmowaniu; o ile wcześniej próbował dekodować szyfry zagłady domu Beksińskich i przeprowadzać dekonstrukcję niesprawiedliwości totalnej, o tyle w swoim najnowszym dziele rzuca wyzwanie rzeczom ostatecznym z innej już perspektywy. Nadawanie sensu śmierci tym razem odbywa się u niego nie poprzez akcentowanie majaczenia umysłu i drastyczności, a dzięki subtelności i głębokiej refleksji nad przemijaniem. Rozmowa reżysera z samym sobą o tym, czy słodkie życie wieczne w ogóle istnieje, udzieli się także widzom. Minghun to przecież pierwszorzędna okazja do konfrontacji z własnymi lękami, osądami i egzystencjalnym kodeksem. Jak w wierszu Szymborskiej: „Jesteś – a więc musisz minąć. Miniesz – a więc to jest piękne”. Twórca nie przywdziewa jednak szat pokrzepiciela strapionych serc, który wrócił za kamerę po to, aby podnieść na duchu Polaków. W tej oryginalnej wiwisekcji przemijania i straty paliwem są w końcu ironia, poniekąd rozpisana na modłę oscarowego Parasite’a, i nieuchwytne, transcendentne drobinki, kojarzące się z filmami Kieślowskiego. Niekoniecznie je zobaczysz, ale bez dwóch zdań poczujesz, jak choćby wtedy, gdy przemawiający Ben stwierdzi: „Co innego nam zostaje, niż uwierzyć w to, iż miłość może pokonać śmierć?”. Truizm? Nie w interpretacji Matuszyńskiego. Minghun jest kolejnym świadectwem filmowej dojrzałości reżysera, który prezentuje rzadką w polskim kinie wrażliwość artystyczną. Taką, która pozwoliła mu sprawnie zespolić emocjonalno-egzystencjalny ciężar opowieści ze zwięzłością i lekkością przekazu. Ot, harmonia, ale czy to także nie o nią idzie w tej produkcji?

Marcin Dorociński jako ekranowy Jerzy jest wyborny. Choć jego rola może zostać odebrana jako oszczędna w aspekcie dialogowym, aktor fantastycznie korzysta z mimiki twarzy i gestykulacji, aby oddać wewnętrzną, absolutnie poruszającą wędrówkę, w której uczestniczy portretowana przez niego postać. Naprawdę dobrze radzą sobie również Daxing Zhang (Ben) i wcielająca się w sąsiadkę Annę Ewelina Starejki – oboje bohaterów daje znakomity kontrast i zarazem przeciwwagę dla przechodzącego żałobę protagonisty. Chylę czoła także przed zdjęciami Kacpra Fertacza (sposób kadrowania przywodzi na myśl ten znany z Ostatniej rodziny) i muzyką Stefana Wesołowskiego, w tym drugim przypadku znakomicie dopełnioną przez skomponowany specjalnie na potrzeby filmu i wykonany przez Maję Laurę Jaryczewską utwór. Warstwa realizacyjna bezbłędnie współgra z wydźwiękiem tej historii, będącej wyjątkową mieszanką egzystencjalnego dramatu, utkanej również z czarnego humoru komedii i przypowieści o drodze do ukojenia. Bohaterowie na ekranie mówią aż trzema językami, ale jedną z najważniejszych lekcji, jaką ma dla nas Jan P. Matuszyński, jest fakt istnienia ponadczasowej, uniwersalnej mowy, która wspomoże w radzeniu sobie z bólem i doskonaleniu niekoniecznie mającej religijne konotacje wiary. Minghun uczy, iż w samym odchodzeniu mogą kryć się ścieżki, z których obecności nie zdawaliśmy sobie sprawy. To pokrzepiająca myśl, za którą reżyserowi należy podziękować, choćby jeżeli tylko przypomniał nam o tym, iż śmierć jest… częścią życia.

Byłem kiedyś w Twin Peaks, choć równie dobrze mogło to być South Park. Nie płakałem po Mufasie; wzruszyłem się za to sakramencko, gdy pewien Diabeł Stróż urządził jatkę na klatce schodowej. Dawno temu, w Ameryce, chciałem przeżyć swoją własną Odyseję Kosmiczną. Nieustannie Idę i Patrzę, rozglądając się za małymi skrawkami piękna. Wielkiego piękna.

Idź do oryginalnego materiału