Pierwsze zwiastuny były niczym zderzenie ze ścianą. Kojarzące się z irytującymi reklamami gry mobilnej, których nie możesz choćby pominąć. Przesiąknięte kiczem i nietypowym designem, dalekim od tego, co gracze znają z setek, choćby tysięcy godzin rozgrywki. Do tego – kontrowersyjny pomysł, by zamiast animacji zabrać się za live-action, a kanciastego Steve’a zastąpić Jackiem Blackiem w turkusowym sweterku. Przeglądając pierwsze reakcje internautów sprzed pół roku ciężko nie odnieść wrażenia, iż Minecraft: film od samego początku był skazany na sromotną porażkę. Jak to się więc stało, iż w tej chwili bije wszelkie rekordy frekwencji w kinach, a na seansach zawitały tłumy i absolutne szaleństwo?
Adaptacje gier komputerowych to temat wdzięczny i kapryśny zarazem. Nie sposób zliczyć wszystkich prób przeniesienia wirtualnego świata i jego bohaterów, zakończonych kompletnym fiaskiem. Tak jak w przypadku książek, również gry od zawsze stanowiły idealny fundament pod film i dawały złudne nadzieje na przystępny sukces. Złudne, bo właśnie tu leżał zawsze ten pies pogrzebany: gier się nie ogląda, tylko się w nie gra. Świat wirtualny nie potrzebuje wysoce zarysowanych bohaterów i skomplikowanej fabuły, by zainteresować sobą odbiorcę. Owszem – z czasem przemysł ten zaczął dostrzegać potencjał i wszczepiać w rozgrywkę coraz to obszerniejszy element fabularny. Nie dziwi więc sukces serialu The Last of Us, skoro jego pierwowzór sam czerpał garściami ze świata filmu.
Wspominam o tym, bo gra Minecraft to zupełnie inna para kaloszy. To klasyczny sandbox, czyli interakcja z otwartym światem w dowolny dla gracza sposób, gdzie twórcy gry nie prowadzą nas za rękę do napisów końcowych. Ogranicza nas tylko nasza własna wyobraźnia (i ilość fps-ów), co daje nam nieskończoną ilość możliwości przeprowadzenia rozgrywki. Nie bez powodu gra ta stała się jednym z fundamentów ery rozwoju platformy YouTube i pomogła wprowadzić filmiki typu Let’s Play do mainstreamu. Nadawała się do tego idealnie, bo każdy youtuber mógł grać po swojemu, na własnych zasadach. Z odpowiednim nastawieniem, mógł wykreować własną, angażującą historię i stworzyć na swoim kanale coś na wzór wieloodcinkowego serialu.

Minecraft: film miał do wyboru dwie ścieżki. Jedna z nich, ta bardziej zgubna, prowadziła przez postawienie na fabułę. Mając jednak na uwadze ilość takich niewypałów live-action na przestrzeni dekad, Warner Bros. Pictures zdecydowało się na drugą opcję, wiodącą przez szlaki utarte już nieco przez film Barbie i cały fenomen „Barbenheimera”. Sukces filmu Grety Gerwig w dużej mierze polegał na udanej machinie promocyjnej, która w pełni wykorzystała wciąż rosnący potencjał memów, rolek i viralów w mediach społecznościowych. Znając przedział wiekowy odbiorców filmu Minecraft, podjęto decyzję o pójściu o krok dalej i stworzeniu filmopodobnego tworu, idealnie wpisującego się w tiktokowe trendy i obecne standardy, w których koncentracjai widza kończy się po dziesięciosekundowej rolce na Instagramie.
Film praktycznie nie ma fabuły i jest zlepkiem coraz to bardziej absurdalnych skeczy i gagów, przeplatanych elementami epickości i karykaturami postaci. Wspomniany wcześniej viral okazał się kluczem do sukcesu, bo zebrał te elementy do kupy i rozrzucił po internecie z tak donośnym skutkiem, iż nie tylko przyciągnął widzów do kin, ale również zmienił ich postrzeganie i nastawienie względem seansu. To dosadnie pokazuje, iż przyszłość żywota kinowego będzie coraz mocniej związana z mediami społecznościowymi i niekonwencjonalną promocją filmu, wpływającą na pożądane zachowanie odbiorcy.
Lecąc na złamanie karku, Minecraft: film czerpie z takich klasyków jak Jumanji, rzucając bohaterów wprost do świata gry już po dziesięciu minutach seansu. „Powierzchnia” jest dopracowana pod względem wizualnym do perfekcji i choćby na moment nie gryzie się z wędrującą po niej postacią „okrągłego” człowieka. Efekty specjalne zasługują tu na wyróżnienie, bo są zaskakująco dopracowane i dalekie od jakiejkolwiek kwadratowej masakry, dzięki czemu pomagają wsiąknąć w ten świat i zaakceptować jego zasady. Ich jakość jest zdumiewająca, czego najlepszym przykładem jest to, iż już dawno nie oglądałem tak dobrych eksplozji na ekranie. Komputery graczy pewnie już się gotują na myśl, iż ktoś kiedyś spróbuje zaimplementować do gry podobne shadery. Oczywiście nie zabrakło też przeróżnych, mniej lub bardziej dyskretnych odniesień, co dla fanów gry może być dodatkową rozrywką podczas seansu. Pojawiają się popularne lokacje, budowle, moby i przedmioty w skrzynkach – często w formie jawnych easter-eggów.

Najczęściej przewijające się na rolkach w internecie kwestie zapodał w filmie oczywiście Jack Black, wcielający się w rolę Steve’a. Black jest chyba jedyną osobą, która – widząc taki scenariusz – nie wahałaby się ani chwili nad przyjęciem tejże roli. Steve w jego wykonaniu jest kompletnie przeszarżowany i wręcz nadaktywny, a wypowiadane przez niego kwestie można nazwać kwintesencją absurdalności tego filmu. Towarzyszy mu w tym Jason Momoa, zawieszony tutaj vibem gdzieś pomiędzy Thorem z Ragnaroka a Miłością i Gromem Waititiego. Do teraz nie jestem w stanie uwierzyć w to, co twórcy zapodali w pobocznym wątku z udziałem Jennifer Coolidge. Love story mamy Stiflera z osadnikiem z Minecrafta w prawdziwym świecie jest najbardziej pokręconym elementem filmu, co silnie działa na jego korzyść. Trwa, co prawda, może łącznie jakieś pięć minut, ale czego więcej oczekiwać przy takiej prędkości seansu. O reszcie bohaterów ciężko cokolwiek powiedzieć, skoro o postaci Sebastiana Hansena wiem po seansie tyle, iż nosi zeszyt ze szkicami różnych projektów, a Emma Myers – koszulkę z obecnym logo Polsatu.
I to jest największa wada tej produkcji – iż to by było na tyle. Napisałem po jednym zdaniu o każdym bohaterze, bo więcej się nie da. Minecraft: film to naprawdę huczne wydarzenie, ale wyjątkowo słaby film. Fabuła, postacie i droga którą przejdą nie mają tutaj żadnego wydźwięku i znaczenia. Akceptując tę brainrotową wizję artystyczną, nie wyjdziemy z seansu zawiedzeni. Szukając czegoś więcej możemy choćby nie wytrzymać do końca seansu. Jakąkolwiek siłą tego filmu stała się jedna z najbardziej udanych kampanii promocyjnych ostatnich lat, dająca nadzieję na coraz częstsze przyciąganie młodzieży do kin w przyszłości. Sukces finansowy powinien cieszyć nie tylko wytwórnię, ale i tych, którzy w ostatnich latach przepowiadali rychły upadek kina na rzecz streamingu. Nawet, jeżeli nie wydarzyło się to po ich myśli i czternastolatkowie nie wybrali się do kin na ambitne kino niezależne, jest to jakieś światełko w tunelu i dobry start, ku coraz częstszemu odwiedzaniu murów tej instytucji. Jak bywa z takimi sukcesami, nie minie dużo czasu zanim ktoś będzie próbował go powtórzyć. prawdopodobnie zginie przy tym marnie, wpływając na zbyt głębokie wody i próbując odtworzyć rezultat jeden do jednego. jeżeli mamy co jakiś czas dostawać takie społeczne wydarzenia, nie będę miał nic przeciwko choćby mimo kwestionowanej jakości. Ktoś musi tylko znaleźć sposób na skuteczne użycie viralowej karty i z pożytkiem zasiąść w swojej wytwórni do stołu w trybie kreatywnym.