Między bólem a nadzieją: towarzysząc mamie w ostatnich chwilach

newsempire24.com 5 dni temu

Rozdzierając się między bólem a nadzieją: być blisko, gdy mama odchodzi

Bardzo trudno jest opiekować się chorym rodzicem. Bez względu na to, ile ma lat, jak poważna jest diagnoza czy czy istnieje choćby najmniejsza nadzieja na wyzdrowienie. Kiedy choroba kawałek po kawałku zabiera ukochaną osobę, dzień po dniu, żadna logika – ani lekarska, ani życiowa – nie potrafi zmusić serca do pogodzenia się z tym, co się dzieje. Serca, które się rozdziera. Walczy do końca albo zmęczone milcząco kapituluję.

Tydzień temu zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka Zuzanna. Jej głos drżał, płakała i nie kryła złości na los. Jej mama zupełnie się poddała – powiedzieli lekarze. Diagnoza – demencja. Rokowania, delikatnie mówiąc, niepomyślne. Od razu zrozumiałam: Zuzanna nie jest gotowa na prawdę. Potrzebowała usłyszeć coś innego, choćby jakąś frazę, w której kryje się nadzieja. Choćby mały promyk.

Zaczęła się miotać: inne kliniki, ponowne badania, prywatni specjaliści. Ale, niestety, wszystko się potwierdziło. Diagnoza pozostała bez zmian. A Zuzanna, wyczerpana bezsennymi nocami, wciąż powtarzała:
— I co teraz? Czy mam po prostu siedzieć i patrzeć, jak najbliższa osoba stopniowo zamienia się w bezradny cień siebie samej? Tak po prostu? Bez możliwości zmienienia czegokolwiek?

Słuchając jej, ściskałam telefon w ręce i nie wydawałam dźwięku. Bo wiedziałam. Bo kilka lat temu przeszłam tę samą drogę. Przez strach, rozpacz, bezsilność. Przez poczucie winy, które zżera od środka. Winę za to, iż nie można pomóc. Winę za to, iż po prostu… żyjesz, gdy obok gaśnie życie.

Wtedy podano mi „koła ratunkowe” ludzie, którzy przeszli przez to samo. Teraz ja chciałam je przekazać Zuzannie. Pierwsze było takie:
„Nie próbuj zmienić tego, co nieuniknione. Zaakceptuj, iż nie będzie uzdrowienia. Ale możesz ofiarować ciepło, czułość, uwagę. Zrób wszystko, by pozostałe dni były przepełnione miłością i światłem.”

Te słowa wydawały się proste. W rzeczywistości każdy krok wymagał walki. Jak dać wsparcie komuś, kto odchodzi, gdy sama rozdzierasz się z bólu? Jak się uśmiechać, gdy każde poranne „dzień dobry” staje się pożegnaniem?

Wtedy nadszedł drugi poradnik:
„Każdy człowiek ma prawo odejść z godnością. Nie możesz nikogo zatrzymać siłą. Najważniejsze to być blisko, nie zostawiać w samotności. Pozwól mu odejść tak, jak sam chce. Nie zmuszaj do większego cierpienia.”

To było trudne. To brzmiało niemal jak zdrada. Jakbyś przestawała walczyć. Jakbyś się poddawała. Ale czasem miłość jest właśnie tym… odpuszczeniem.

Moja bliska znajoma, lekarz z zawodu, wtedy powiedziała mi:
„Spełnij każde życzenie. choćby jeżeli wydaje się głupie. choćby jeżeli to trudne. Tak, to może być ciężkie. Ale będziesz później wspominała nie słowa, a to, jak trzymałaś jej dłoń. Jak podawałaś wodę. Jak głaskałaś po włosach. Jak milczałaś razem. To jest pożegnanie z miłością.”

Potem przyszedł jeszcze jeden „krąg” od szkolnej przyjaciółki:
„Zbierz książkę dobrych historii. Opowiadaj o zabawnych przypadkach, o dzieciństwie, o głupotkach. Śmiech leczy duszę. Pomaga żyć. I umierać – też.”

Nie od razu to zrozumiałam. Śmiech wydawał się wtedy nie na miejscu. Ale kiedy mama po raz pierwszy cicho zachichotała z opowieści o tym, jak w dzieciństwie nałożyłam jej pastę do butów na twarz zamiast kremu nawilżającego — zobaczyłam w jej oczach światło. Prawdziwe. Żywe.

A ostatnia fraza, którą długo nie mogłam przyjąć, brzmiała tak:
„Gdy poczujesz, iż to koniec… otwórz okno. Niech do pokoju wejdzie świeże powietrze. Czasami dusza odchodzi z pierwszym podmuchem wiatru.”

To wydawało mi się okrutne. Zimne. Jak można po prostu otworzyć okno? Ale kiedy nadszedł ten moment — zrobiłam to. I odeszła cicho. Lekki wdech. Cichy wydech. To wszystko. A ja byłam obok.

Opowiedziałam to wszystko Zuzannie. Każde słowo. Każde wspomnienie. Bo wiem: niedługo i ona przejdzie tę drogę. I niech ma te podporę. Niech będzie gotowa — na ile to w ogóle możliwe. Niech nie czuje się sama w tym bólu.

Kochać chorego rodzica — to trudne. To jakby codzienne pożegnania. To bezsenne noce, niepokojące telefony, poszukiwania specjalistów, leków, procedur, które być może dadzą cud. To łzy z bezsilności, gdy patrzysz, jak silny człowiek zamienia się w kruchą powłokę, a spojrzenie staje się puste.

Jednak to także ogromne błogosławieństwo — być obok. Towarzyszyć. Zdążyć powiedzieć „kocham”. Zdążyć się przytulić. Zdążyć wspomnieć razem zapach ciasta, ulubioną piosenkę, rodzinną wazę na komodzie. Zdążyć. Choćby cokolwiek.

Teraz Zuzanna jest już troszkę spokojniejsza. Mówi, iż zrozumiała: walka to nie zawsze chwytanie za rękę i potrząsanie. Czasem walka to po prostu trzymanie ręki. W milczeniu. Do samego końca.

Wszyscy kiedyś znajdziemy się w takiej roli. I oby każdy z nas miał obok kogoś, kto poda te „koła ratunkowe”. Kto nie porzuci. Kto przypomni, iż choćby w odejściu może być światło — jeżeli obok pozostaje miłość.

Idź do oryginalnego materiału