Pierwsza część Meatball Machine ukazała się w 2005 roku i wstrząsnęła wszystkimi poza samymi Japończykami. W końcu to kraj, w którym już pod koniec lat 80. powstawały tak dziwaczne rzeczy, jak surrealistyczny, cyberpunkowy Tetsuo – Człowiek z żelaza, a w ostatniej dekadzie chociażby Vampire Girl vs. Frankenstein Girl czy Zombie Ass: Toilet of the Dead (to jest dokładnie o tym, co opisano w tytule). Nie trzeba zresztą zagłębiać się do tak bardzo niszowego kina, równie dobrze można wskazać utytułowanego Takashiego Miike, który z jednej strony ma na koncie nominacje do Złotej Palmy czy Złotego Lwa, a z drugiej w jego bogatej filmografii obecne są skrajnie niedorzeczne pozycje.
Dlaczego więc sequel niskobudżetowego filmu sprzed trzynastu lat miałby być ważnym wydarzeniem? Przede wszystkim dlatego, iż Meatball Machine dokonało czegoś, co w tym “gatunku” mogłoby wydawać się niemożliwe – angażowało emocje, a może choćby w przewrotny sposób wzruszało. Widzowie dostali kameralną historię o brutalnie przerwanej przez kosmiczne pasożyty miłości. Historię w zamyśle może choćby tak tragiczną, jak losy Romea i Julii, którzy tutaj zostają przemienieni w rozwścieczone, trudne do kontrolowania “nekroborgi” zmuszające zakochanych do walki na śmierć i życie.
Rzecz jasna, Meatball Machine nie zarobił złamanego grosza, ale dla wąskiego grona wielbicieli japońskiego kiczu stał się pozycją kultową. Dzięki niemu rozpędu nabrała kariera speca od efektów specjalnych – Yoshihiro Nishimury, który trzy lata później nakręcił Tokijską Policję Gore, klasyk japanese craziness. To właśnie on zasiadł na stołku reżyserskim Meatball Machine Kodoku i nie sposób wskazać osoby, która nadałaby się do tego zadania lepiej.
Pierwszy akt Meatball Machine Kodoku to mydlenie oczu. Gdyby znalazł się choć jeden widz, który włączając ten film, nie wiedziałby, na co się pisze, zaskoczenie byłoby porównywalne do odkrycia, iż Od zmierzchu do świtu jest filmem o wampirach. Początek przypomina American Beauty – zmęczony życiem Yuji Noda (w tej roli weteran drugiego planu Yôji Tanaka, który zaliczył epizod między innymi w Kill Billu i Zatoichim według Takeshiego Kitano) obchodzi właśnie pięćdziesiąte urodziny; jego życie jest nudne i samotne, każdy dzień wygląda dokładnie tak samo. Praca również nie daje powodów do euforii – Noda codziennie próbuje rozliczyć dłużników unikających opłacania rachunków, ale daleko mu do Andrzeja Chyry z Komornika. Wystarczy, iż ktoś odegra przed nim rolę przygłuchego starca i już potulnie wycofuje się z kolejną klęską na niekończącej się liście niepowodzeń. Oczywiście wszystko to trwa do “pewnego dnia”, bo takie historie zawsze zaczynają się tuż przed “pewnym dniem”, gdy wszystko staje na głowie.
W końcu objawia się nam muszla klozetowa zarzygana krwią niemalże po brzegi i diagnoza – nowotwór. Kto by dał się jednak nabrać? Wiadomo, iż ten pierwszy, krwawy zwiastun to sygnał, iż rak i tak nie zdążyłby się rozwinąć, a lada moment cały ekran będzie przypominać dno owej muszli. Tak się faktycznie dzieje na początku aktu drugiego, gdy niezidentyfikowany, przypominający butelkę obiekt ląduje na Ziemi i zakrywa spory fragment miasta. Trochę jak w Pod kopułą albo w Simpsonowie: Wersja kinowa. Dopiero wtedy zostajemy uraczeni planszą z tytułem, jakby reżyser chciał podkreślić, iż przechodzimy do adekwatnej części filmu. Od tego momentu egzystencjalne rozterki zostają wymazane, powracają długo wyczekiwane nekroborgi i chociaż pojedynki między nimi wciąż trącą scenami rodem z Power Rangers (czy może Super Sentai), Nishimura zadbał o należytą dawkę gore, która sprawia, iż patrzy się na to z wielką radością… bo czy nie radowałoby się serce, gdyby tak Tommy (vel Zielony Ranger) nie tylko urwał kitowcowi nogi, ale jeszcze wetknąłby je na miejsce rąk, a z kolei na ich miejscu umieściłby gąsienice od czołgu?
Premierowe wyświetlenie Meatball Machine Kodoku zorganizowano podczas teksańskiego, kojarzonego głównie z muzyką, festiwalu SXSW i jak twierdzą ci, którzy mogli w tym wydarzeniu uczestniczyć, przed pokazem widzowie mogli wysłuchać krótkiej wiadomości od reżysera. Yoshihiro Nishimura przekonywał w niej, iż jego najnowsze dzieło najlepiej ogląda się ze skrętem w dłoni i chociaż mam wrażenie, iż żaden skręt nie będzie mocniejszy od tego filmu samego w sobie, to dzięki temu komunikatowi uzyskujemy cenną informację – Japończycy są w pełni świadomi tego, co robią. Z premedytacją zsyłają na świat absurd i szaleństwo, i mam nadzieję, iż chociaż są jednym z najszybciej starzejących się narodów na świecie, jeszcze nieraz uraczą nas pomysłami, które człowiekowi Zachodu choćby nie przeszłyby przez myśl.