Miłośnicy kina dokumentalnego wciąż są pochłonięci tylko jednym – festiwalem Millennium Docs Against Gravity. My rownież. Do 18 maja – czyli stacjonarnej edycji święta – staramy się obejrzeć najciekawsze tytuły w programie. Od 20 maja do 2 czerwca będzie nadrabiali zaległości online.
Dziś mamy dla Was recenzję filmu "Listy z Wilczej", w którym absolwent łódzkiej filmówki Arjun Talwar dzieli się swoimi doświadczenia życia na tytułowej warszawskiej ulicy. Swoimi wrażeniami po seansie dzieli się Klara Cykorz.
Fragment recenzji filmu "Listy z Wilczej" znajdziecie poniżej. Cała jest dostępna na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.
Dynia na Wilczej
autorka: Klara Cykorz
Notatki zaczęłam robić jeszcze w czasie sesji q&a na premierze filmu w warszawskiej Kinotece. Ta światowa miała miejsce w na tegorocznym Berlinale, więc oczywiście pomyślałam, iż polska musi mieć miejsce właśnie w tym miejscu, bo niby gdzie indziej? Drugi pokaz był zaplanowany w kinie Luna; tytułowa ulica znajduje się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy tymi miejscami. Kilka sekund w katalogu festiwalu Docs Against Gravity i jednak okazało się, iż film został już pokazany we Wrocławiu i w Poznaniu, symbolika posypała się. Warszawa jednak nie jest Całą Polską, sama często narzekam na to stołeczne przekonanie o byciu pępkiem świata, a przecież westchnęłam, iż nie będę mieć tak ładnego pierwszego zdania recenzji, iż jednak muszę pozostać na poziomie lokalnym, zamiast tropić POLSKĘ pisaną samymi wielkimi literami.
Film Arjuna Talwara ma bowiem to szczęście i tego pecha, iż jego film – bardzo osobisty, poświęcony w większości jednemu wycinkowi jednej i to bardzo specyficznej ulicy w warszawskim Śródmieściu – pojawia się w momencie jakiegoś przesilenia. Temat transnarodowości kina polskiego wisi w powietrzu, z roku na rok relacje z festiwalu w Gdyni stają się coraz bardziej o tym; krytyków i dziennikarzy rozpalają wielojęzyczne projekty Kocura, "Pod szarym niebem" Tamkovich, mieliśmy w tym roku nominację oscarową dla von Horna i Almughanniego na shortliście (wciąż boleję, iż bez nominacji), w najnowszych polskich shortach wyczekuje niemała rewolucja, a pytanie o "polskość" "Dziewczyny z igłą" słyszałam tyle razy, iż aż mi głupio (chociaż nie ja je zadawałam). Ale też umówmy się, nie da się dziś iść ulicą w Warszawie, która nie jest zupełnie pusta, lub stać w towarzystwie na przystanku tramwajowym i słyszeć tylko polski. W ciągu ostatnich kilku lat warszawska ulica wybuchła wielojęzycznością – chociaż chyba adekwatniej byłoby powiedzieć, iż po osiemdziesięciu latach wróciła do wielojęzyczności na każdym kroku. Przeciekawy tekst Ewy Fiuk z zimowych "Ekranów" o niemieckim kinie z doświadczeniem migracyjnym zasmarowałam podkreśleniami prawie w całości – myśląc, oczywiście, o Polsce i przyszłości polskiego kina. A teraz robię coś podobnego wokół "Listów z Wilczej", zrobionych przez faceta, który bardzo mocno identyfikuje się z dziedzictwem łódzkiej filmówki, ale jednocześnie podkreśla, iż nie znalazł swojego miejsca w polskim przemyśle filmowym.
Całą recenzję recenzję filmu "Listy z Wilczej" można przeczytać TUTAJ.
Dziś mamy dla Was recenzję filmu "Listy z Wilczej", w którym absolwent łódzkiej filmówki Arjun Talwar dzieli się swoimi doświadczenia życia na tytułowej warszawskiej ulicy. Swoimi wrażeniami po seansie dzieli się Klara Cykorz.
Fragment recenzji filmu "Listy z Wilczej" znajdziecie poniżej. Cała jest dostępna na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.
recenzja filmu "Listy z Wilczej", reż. Arjun Talwar
Dynia na Wilczej
autorka: Klara Cykorz
Notatki zaczęłam robić jeszcze w czasie sesji q&a na premierze filmu w warszawskiej Kinotece. Ta światowa miała miejsce w na tegorocznym Berlinale, więc oczywiście pomyślałam, iż polska musi mieć miejsce właśnie w tym miejscu, bo niby gdzie indziej? Drugi pokaz był zaplanowany w kinie Luna; tytułowa ulica znajduje się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy tymi miejscami. Kilka sekund w katalogu festiwalu Docs Against Gravity i jednak okazało się, iż film został już pokazany we Wrocławiu i w Poznaniu, symbolika posypała się. Warszawa jednak nie jest Całą Polską, sama często narzekam na to stołeczne przekonanie o byciu pępkiem świata, a przecież westchnęłam, iż nie będę mieć tak ładnego pierwszego zdania recenzji, iż jednak muszę pozostać na poziomie lokalnym, zamiast tropić POLSKĘ pisaną samymi wielkimi literami.
Film Arjuna Talwara ma bowiem to szczęście i tego pecha, iż jego film – bardzo osobisty, poświęcony w większości jednemu wycinkowi jednej i to bardzo specyficznej ulicy w warszawskim Śródmieściu – pojawia się w momencie jakiegoś przesilenia. Temat transnarodowości kina polskiego wisi w powietrzu, z roku na rok relacje z festiwalu w Gdyni stają się coraz bardziej o tym; krytyków i dziennikarzy rozpalają wielojęzyczne projekty Kocura, "Pod szarym niebem" Tamkovich, mieliśmy w tym roku nominację oscarową dla von Horna i Almughanniego na shortliście (wciąż boleję, iż bez nominacji), w najnowszych polskich shortach wyczekuje niemała rewolucja, a pytanie o "polskość" "Dziewczyny z igłą" słyszałam tyle razy, iż aż mi głupio (chociaż nie ja je zadawałam). Ale też umówmy się, nie da się dziś iść ulicą w Warszawie, która nie jest zupełnie pusta, lub stać w towarzystwie na przystanku tramwajowym i słyszeć tylko polski. W ciągu ostatnich kilku lat warszawska ulica wybuchła wielojęzycznością – chociaż chyba adekwatniej byłoby powiedzieć, iż po osiemdziesięciu latach wróciła do wielojęzyczności na każdym kroku. Przeciekawy tekst Ewy Fiuk z zimowych "Ekranów" o niemieckim kinie z doświadczeniem migracyjnym zasmarowałam podkreśleniami prawie w całości – myśląc, oczywiście, o Polsce i przyszłości polskiego kina. A teraz robię coś podobnego wokół "Listów z Wilczej", zrobionych przez faceta, który bardzo mocno identyfikuje się z dziedzictwem łódzkiej filmówki, ale jednocześnie podkreśla, iż nie znalazł swojego miejsca w polskim przemyśle filmowym.
Całą recenzję recenzję filmu "Listy z Wilczej" można przeczytać TUTAJ.