Mąż po chorobie zmienił się nie do poznania. Jego obłęd, moja ucieczka

twojacena.pl 3 tygodni temu

Rok temu wyśmiałabym kogoś, kto powiedziałby, iż odejdę od Dominika. Od męża, z którym spędziłam dwanaście lat, którego ubóstwiałam. Od człowieka, o którym wszystkie przyjaciółki mawiały: „Masz niesamowite szczęście”. Naprawdę był dla mnie wszystkim. Troskliwy, niezawodny, dobry, uważny ojciec. Żyliśmy jak w bajce. A teraz mieszkam z siostrą pod Poznaniem, z dwójką dzieci i myślą, iż to był jedyny sposób, żeby przeżyć.

Gdzieś na początku było normalnie: zaczęliśmy od małego mieszkania w bloku, potem Dominik sprzedał tę kawalerkę i wzięliśmy kredyt na duże, trzypokojowe. Remont, nowe meble, wygoda. Dwóch synów: dziewięcioletni Kacper i czteroletły Tymek. Pracowałam w domu kulturowym, prowadziłam zajęcia plastyczne – nie dla pieniędzy, ale z pasji. Dominik zarabiał stabilnie, był duszą rodziny. Jeździliśmy na wakacje, urządzaliśmy dzieciom urodziny, żyliśmy naprawdę szczęśliwie.

Aż pewnego dnia wszystko się skończyło.

Zadzwonili z jego pracy – Dominik zemdlał w biurze. Karetka, szpital, badania… Diagnoza: łagodny guz mózgu, ale zaniedbany, rozrośnięty. Lekarze musieli przeprowadzić skomplikowaną operację, bo delikatniejsza nie wchodziła w grę.

Przeżył. Mówili, iż miał szczęście. Ale mój Dominik zniknął. Po operacji stał się innym człowiekiem. Twarz wykrzywiona przez paraliż nerwu, słuch osłabiony. Ale najgorsze były zmiany w środku. Wrócił do domu i zaczęło się piekło.

Zwolnił się z pracy. Rzucił tylko:

— Odrobiłem swoje. Teraz ty nas utrzymuj.

Wzięłam dodatkowe godściiny. Wykańczałam się na śmierć. A on… On leżał całe dnie na kanapie, przewijał telefon, oglądał telewizję. Zero pomocy, zero inicjatywy. Tylko pretensje. I krzyki. Dużo krzyków.

Wyżywał się na wszystkich: na mnie, na dzieciach. choćby na czteroletnim Tymku. Oskarżał nas, iż to przez nas jest chory. Że to my go „dobiliśmy”. Że przez nas się „zepsuł”.

Potem zaczęły się dziwactwa. Godzinami oglądał programy o końcu świata, gromadził zapasy – sól, zapałki, konserwy. Odmawiał brania leków, odmawiał wizyt u lekarza. Błagałam – on wrzeszczał, iż chce go „wsadzić do wariatkowa”, iż mam „kochanków” i iż „cały Poznań się za mną użala”.

Żyłam jak w koszmarze. Dom zamienił się w pole bitwy, dzieci bały się własnego ojca. Nie mogłam ich w tym zostawić. Więc wzięłam je i wyjechałam do siostry.

Rozwód był nieunikniony. Nie dlatego, iż był chory. Ale dlatego, iż odmówił leczenia, odmówił walki, przestał być mężem, ojcem, człowiekiem.

Teraz rodzina Dominika mówi, iż jestem egoistką. Że odeszłam, kiedy „potrzebował”. Że zostawiłam go w biedzie. Że „siedziałam mu na karku”, a gdyścię zrobiło się ciężko – zwiałam. Boli, bo nikt nie widział, jak drżały mi ręce, gdy krzyczał na dzieci. Nikt nie pomógł, gdy dźwigałam dwie prace.

Nie odeszłabym, gdyby poszedł do psychiatry. Gdyby przyjął pomoc. Gdyby choć trochę przypominał siebie sprzed choroby. Ale nie mogłam narażać dzieci na strach i trującą atmosferę. Moim obowiązkiem było je chronić.

Czasem przypominam sobie tamtego Dominika – uśmiechniętego, cierpliwego, pełnego troski. I serce mi pęka. Ale patrzę na Kacpra i Tymka i wiem: zrobiłam dobrze. Uratowałam ich. I siebie. Choć ceną było zniszczone małżeństwo i złamane serce.

Idź do oryginalnego materiału