„Od pełnego wad i niedoskonałości Krakowa można się bardzo dużo nauczyć, pod warunkiem iż się chce te wady zobaczyć. I iż nie podąża się utartymi ścieżkami, podpowiadanymi przez większość przewodników i książek-wtajemniczeń” – pisze Rafał Matyja we wstępie do swojej najnowszej książki Kraków – miasto zero. Poniżej prezentujemy jej fragment.
**
Pewnymi sprawami przesądzającymi o obliczu Krakowa rządzi od lat – jako podmiot zbiorowy – duch niekreatywnej klasy średniej. Mówią o nim nie wrogowie, ale uczestnicy tych rządów – zaplątani w system urzędnicy, wykładowcy, ludzie kultury. Autorzy znakomitych gorzko-ironicznych anegdot i metafor, duszący się w zablokowanych instytucjach. Kierująca nimi niekreatywna klasa średnia jest ukształtowana przez kilka ważnych historycznych kompromisów i konieczności – świetnie sprawdza się na przykład w procesach biurokratycznego rozliczania świata. W przypadku świata akademickiego mogą być to punkty, wczoraj liczba publikacji, a jutro jakiekolwiek inne narzędzie zwalniające oceniających z obowiązku czytania artykułów i książek, zastanawiania się nad rzetelnością warsztatu, rangą postawionych tez. A poza światem akademickim – liczba kliknięć, widownia telewizyjna, sprzedane bilety. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku oceniania świata po łatwo dających się obliczyć efektach.
Jedyną strategią, jaką można temu przeciwstawić, jest sztuka marnowania czasu, rozumiana jako robienie rzeczy nieważnych z punktu widzenia klikalności czy punktów. Jest to sztuka droga i nieprzynosząca szybkich rezultatów. Czas spędzony na lekturze książki, niepunktowanym seminarium, rozmowie czy spacerze jest z punktu widzenia systemu czasem straconym. I dotyczy to nie tylko akademii, ale także, choć w nieco inny sposób, instytucji kultury, mediów, a nawet… polityki. Jak wielkim zaskoczeniem, a czasami przyjemnością jest rozmowa z politykiem, który zamierza zrobić coś nieistotnego z punktu widzenia reelekcji, walki z przeciwnikiem, własnej popularności. Po prostu dlatego, iż wydaje mu się, iż coś powinno być zrobione. Który bierze wakacje od świetnie skalkulowanego pragmatyzmu.
Spacery po cmentarzu nie wymagają uzasadnienia. Człowiek, który udaje się tam, by stracić trochę czasu, cieszy się – przynajmniej w oczach przechodniów – jakimś rodzajem immunitetu. choćby najbardziej złośliwi koledzy nie powiedzą „marnuje czas na cmentarzu”. A przecież jednym z istotnych powodów, dla którego warto tam zajrzeć, jest dobrze zmarnowany czas. Wiele lat temu miałem okazję usłyszeć najwspanialszy referat o związku między tak rozumianym czasem a procesem kluczowym dla ludzkości – innowacji. Autorem był profesor Politechniki Wrocławskiej Roman Galar, który na szczęście powtórzył wypowiedziane wówczas tezy także w wersji pisanej, co pozwala go cytować, opatrzywszy przypisem, dającym akademickie alibi i zwiększającym poczucie osobistego bezpieczeństwa.
„Wiele wskazuje – mówił i pisał Galar – iż fala odkryć i wynalazków XVIII i XIX w., która uruchomiła rewolucję przemysłową w Anglii (ze znanymi konsekwencjami na całym świecie), była zasadniczo efektem spontanicznych wysiłków amatorów. Herbert George Wells wypowiadał się jeszcze radykalniej, twierdząc, iż względnie nieliczne epizody postępu w historii świata wiązały się z występowaniem klasy dżentelmenów – ludzi dostatecznie zamożnych i niezależnych, aby spędzać czas, jak im się tylko podoba. Niektórzy z nich znajdowali upodobanie w badaniach i eksperymentach i to im właśnie zawdzięczamy większość przełomowych odkryć i wynalazków”. Do tekstu można łatwo zajrzeć, ponieważ został opublikowany w internecie, w zupełnie niesprzyjającym humanistom piśmie „Computerworld”.
Wiele wybitnych postaci z Cmentarza Rakowickiego zawdzięczało swoją karierę intelektualną nie pracowitości, ale właśnie umiejętnemu marnowaniu czasu. Tej ekskluzywnej rozrywce, którą ułatwia zamożność – zwłaszcza gdy jest dziedziczona – ale która dziś jest dostępna szerzej niż kiedykolwiek. W epokach takich jak PRL była choćby łatwiejsza, dzięki osłabieniu bodźców ekonomicznych ułatwiających spędzanie czasu w bogaceniu się. To nieładne słowo. Dziś mówi się raczej o zapewnianiu własnej rodzinie godnej egzystencji. Tak czy inaczej, każdy, kto zastanawiał się, dlaczego kapitalizm na peryferiach nie jest równie innowacyjny jak kapitalizm w centrum, powinien o tym marnowaniu czasu pomyśleć.
Wbrew pozorom owo marnowanie czasu to warunek konieczny innowacyjnej korekty jakiejkolwiek strategii. Także funkcjonowania instytucji naukowych i samej nauki. o ile nie ma się ona stać zbiorem czynności, w których znakomicie zastąpi nas sztuczna inteligencja. A ta, z całym szacunkiem, jednego nigdy się nie nauczy – marnowania czasu. Działa zawsze – jak powiedziałby Goethe – z lucyferowym pośpiechem, skracając nieustannie czas pracy swoich mechanizmów.
Cmentarz odwiedzany jako inspiracja do dalszych poszukiwań daje efekt, którego nie zapewnią żadne badania zaprojektowane ze ściśle określonym celem. Zza linii życia ukrytej w cmentarnych napisach docierają do nas powoli fakty, które są jakoś ważne, a ich przypadkowość sprawia, iż nie zbieramy dowodów na poparcie jakiejś tezy, ale odkrywamy to, co możliwe. W czasie pracy nad tą książką prześladowało mnie kilkadziesiąt takich życiorysów zagadek. Większość z nich przez cały czas pozostaje zagadkami.
Jedna z nich dotyczyła powodów, dla których spora część środowiska „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”, z Jerzym Turowiczem, Markiem Skwarnickim, Hanną Malewską, Stefanem Wilkanowiczem, wybrała jako miejsce pochówku Tyniec. Tam też zostali pochowani pisarz Jan Józef Szczepański oraz tłumacz, krytyk literacki, a zarazem jeden z ciekawszych myślicieli politycznych PRL-u Henryk Krzeczkowski. Pytane o powód takiej decyzji, osoby z kręgu „Tygodnika” mówią o sprawach, które tworzyły bliskość między pismem a tynieckimi benedyktynami, takimi jak kwestia odnowy liturgicznej. Ale pojawiają się też tropy prozaiczne, jak inicjatywa Franciszka Blajdy, który dał znać redakcji o miejscach, które można zarezerwować na tynieckim cmentarzu. Kim był Blajda? Janusz Poniewierski wspomina, iż „formalnie pełnił on funkcję redaktora technicznego miesięcznika »Znak«, faktycznie jednak dał się poznać jako człowiek do wszystkiego”, który – warto to wiedzieć – „jako erudyta, miłośnik literatury i muzyki nosił w sobie spory potencjał intelektualny. A jednak zrezygnował z pracy twórczej na rzecz tego, co – biorąc pod uwagę tamten zespół – jedynie on był w stanie udźwignąć. Tak to wtedy oceniał i godził się wziąć na siebie całą tę »brudną robotę«: twarde negocjacje z cenzurą i – wymagające nierzadko mocnej głowy (!) – kontakty z drukarnią”. Blajda był ponadto oblatem tynieckim, czyli świeckim związanym z tą wspólnotą benedyktyńską, co dobrze tłumaczy przynajmniej pierwszą inicjatywę w sprawie pochówków. Oczywiście ludzie z tego środowiska mieli swoje groby także na innych cmentarzach, nie tylko krakowskich. Na Cmentarzu Rakowickim pochowano natomiast między innymi Józefę Hennelową, Zofię Starowieyską-Morstinową i księdza Jana Piwowarczyka.
Jeszcze inna zagadka wiąże się z niezwykłym wyróżnieniem, jakim było umieszczenie w Panteonie na Skałce doczesnych szczątków Tadeusza Banachiewicza, wybitnego astronoma i matematyka, o którym zacząłem czytać dopiero przy tej okazji. Ale nie on tu jest ważny, ale jego uczeń. „Nagle w tym miesiącu – pisze w dzienniku w roku 1955 Estreicher – rozeszła się w Krakowie wieść, iż Banachiewicz został pochowany w Grobach Zasłużonych na Skałce. Nie był Banachiewicz ani znany w Krakowie, ani choćby popularny na UJ”. Tym większe zdziwienie budziła inicjatywa Kazimierza Kordylewskiego, by ciało zmarłego mistrza umieścić właśnie w tym miejscu. Nie konsultowana ani z uniwersytetem, ani z partią. „Pytani w tej sprawie paulini dają wykrętne odpowiedzi, iż nie przygotowywali pogrzebu, tylko ogrzewanie krypty” – pisze gorzko Estreicher i dodaje, iż „koszty pogrzebu i sarkofagu poniósł sam Kordylewski, a jego samowolne postępowanie zaszkodzić mu miało w awansie”. Kazimierz Kordylewski został pochowany na Cmentarzu Rakowickim z napisem na nagrobku: „astronom, odkrywca pyłowych księżyców Ziemi”.