Tą panią co godzinę odwiedza około pięciuset osób, a każda widzi w niej kogoś innego – kurtyzanę, matkę, kochankę Leonarda, a choćby samego autora portretu!
źródło: pixabay.com
Tłum spragnionych sztuki turystów już od rana kłębi się w sali numer 711. Mniejsi podskakują i próbują przecisnąć się do przodu, wyżsi stoją niczym pomniki przyrody i ani przez myśl nie przejdzie im pomysł przesunięcia się choćby o milimetr. Większość ma w dłoniach telefony z włączonymi aparatami, którymi wymachują niczym chorągiewkami. Gdyby miały włączoną transmisję na żywo, donosiłyby po angielsku, niemiecku, hiszpańsku, a choćby chińsku: „Mamo, tato, popatrz, jestem w Luwrze…”
„…i mam przed sobą nie byle kogo, bo słynną Mona Lisę!”
Patrzy na nich z góry, zza niewielkiej wielkości ramy, mającej zaledwie 53 na 73 centymetry. Prawą ręką obejmuje lewą, którą z kolei opiera o poręcz krzesła. Dumna, posągowa postać, ubrana w niewyróżniającą się suknię, z delikatnym welonem narzuconym na sięgające ramion kasztanowe włosy. Bez żadnej biżuterii i ozdób. Ot, prosta kobieta jakich wiele. I tylko dwa punkty na jej twarzy szczególnie przyciągają uwagę i elektryzują. Pierwszy jest uśmiech. Delikatny, lekko podkreślający kości policzkowe na zaokrąglonej twarzy, jakby przeklejony z innego obrazka. Drugie – oczy. Wydaje się, jakby skrywały jakąś traumę, o której nie wypada mówić. Tajemnicę, o której odkryciu marzyło wielu. W końcu, kto nie chciałby poznać sekretu najsłynniejszego portretu pędzla Leonardo da Vinci?
Ulubienica władców
Na początku oglądało ją niewielu. Leonardo strzegł portretu jak oka w głowie i nie rozstawał się z nim przez siedemnaście lat od namalowania. Mieszkał z nim i podróżował – zabrał choćby do Mediolanu, a później do Francji. Wtedy nastąpiło rozstanie i w 1516 roku portret odkupił król Franciszek I.
Już wtedy obraz wzbudzał zachwyt elit. Może od początku świadomy jego wartości Leonardo nie chciał go wcześniej sprzedać, czekając na ofertę, która wyda mu się najbardziej interesująca? Mona Lisa gwałtownie stała się ulubienicą francuskich monarchów, bynajmniej nie ze względu na wyjątkowe rysy twarzy, które były dość przeciętne, choćby jak na ówczesne kanony urody. Za czasów Ludwika XIV dama zdobiła królewską sypialnię w Wersalu, a dopiero po Wielkiej Rewolucji Francuskiej wylądowała w Luwrze. Pomimo kilku prób kradzieży jest tam do dzisiaj.
fot. Luwr, Paryż; źródło: pixabay.com
Uśmiech żony florenckiego kupca
Jako jednym z pierwszych, który podjął się próby odkrycia sekretu Mona Lisy, był Giorgio Vasari, włoski architekt i malarz, urodzony kilkadziesiąt lat po śmierci mistrza Leonarda. Według jego teorii, Lisa była żoną florenckiego kupca Francesco del Giocondo, a obraz powstał na jego zamówienie. W momencie, kiedy poślubił dziewczynę, jego pierwsza żona już nie żyła, a z nim pozostał syn. Być może nowy mąż chciał się wkupić w łaski swojej ukochanej lub jej niegdyś bogatej, ale przez cały czas szanowanej rodziny.
Lisa doczekała się podczas małżeństwa sześciorga dzieci. Jako młodsza od swojego męża o ponad dwadzieścia lat, dość gwałtownie musiała się z nim pożegnać. Po śmierci Francesca wyprowadziła się z Florencji i zaczęła nowe życie w klasztorze, gdzie mniszką była Marietta, jej najmłodsza córka.
Teoria Vasari’ego przez wieki zyskała wielu fanów i do dzisiaj cieszy się popularnością. Być może dlatego, iż jest… bardzo prawdopodobna. Architekt mieszkał bowiem we Florencji, niedaleko domu męża domniemanej modelki Leonarda, a poza tym jego rodzina nabywała od niego różnego rodzaju sukna. Vesari mógł więc zasłyszeć od kogoś historię zleceniodawcy słynnego artysty. jeżeli zestawimy z tą teorią włoski tytuł obrazu: La Gioconda, może nam się wydawać, iż już poznaliśmy tajemnicę Mona Lisy i odkryliśmy jej tożsamość. Tymczasem, najciekawsza teoria dopiero przed nami.
Polski akcent i królewska krew
W pochodzeniu Mony Lisy niektórzy badacze dopatrują się też polskich korzeni. Jedną z nich jest Maike Vogt-Lüerssen, niemiecka pisarka, według której strój modelki Leonarda ma elementy kojarzące się z rodziną Sforzów. Idąc po nitce do kłębka, stwierdziła, iż wizerunek Lisa nie należy do żony Francesca del Giocondo, tylko Izabeli Aragońskiej, księżnej Mediolanu i matki Bony Sforzy, czyli przyszłej żony króla Zygmunta Starego i matki Zygmunta Augusta!
Rzeczywiście, znany ze swojego geniuszu da Vinci często bywał na dworze Izabeli. Zaprojektował choćby kostiumy do sztuki „Festa del Paradiso”, która została wystawiona z okazji ślubu Izabeli Giana Galeazza Sforzy. Według niemieckiej pisarki Leonardo, pomagając w przygotowaniach do przedstawienia i malując wybitny portret chciał w ten sposób odwdzięczyć się za towarzystwo i wsparcie, jakie uzyskał pod dachem Izabeli. Teoria Vogt-Lüerssen, choć atrakcyjna dla Polaków, niestety nie doczekała się zbyt wielu sympatyków.
Ekstatyczny uśmiech spragnionej pieszczot matki
Do koncepcji pochodzenia modelki Leonarda swoje trzy grosze wtrącił choćby Zygmunt Freud. Jak na twórcę psychoanalizy przystało, w wizerunku Mona Lizy dopatrzył się matki malarza, Cateriny. Wszystko za sprawą tajemniczego uśmiechu, wobec którego choćby Freud nie pozostał obojętnym. Być może był wówczas na etapie odkrywania tajników Kompleksu Edypa, bo o romantyczną relację zaczął podejrzewać Leonarda i jego matkę, czego wyrazem miał być właśnie uśmiech Mony Lisy. W swojej dość pokrętnej teorii wyjaśniał:
„Podobnie jak to czynią wszystkie niezaspokojone matki – na miejsce męża przyjęła swego małego syna i w ten sposób, doprowadziwszy do przedwczesnej dojrzałości jego erotykę, pozbawiła go części jego męskości”. I dalej: „Kiedy Leonardo w pełni swojego życia ponownie spotkał ów błogi i ekstatyczny uśmiech, który niegdyś igrał wokół ust obsypującej go pieszczotami matki, od dawna już pozostawał pod władzą zahamowania, które nie pozwalało mu pragnąć takich pieszczot od kobiet. Starał się odtworzyć ten uśmiech dzięki pędzla i dawał go postaciom na wszystkich swych obrazach”.
Sharan Newman, „Prawdziwa historia w kodzie Leonarda da Vinci”, wyd. RebisTeoria Freuda nie zyskała poważania, głównie dlatego, iż poddawała w wątpliwość znajomość biografii Cateriny. Tajemnicza kobieta, której pochodzenia nie udało się do tej pory ustalić, nie była wcale samotna. Według biografów, udało jej się wyjść za mąż zaraz po urodzeniu Leonarda, do czego miał ją przekonywać Pier da Vinci, ojciec przyszłego artysty, który podobno zadbał o jej posag. Kobieta nie potrzebowała zatem utrzymywać intymnych stosunków ze swoim dzieckiem, aby zaspokajać swoją potrzebę bliskości.
Zalotny grymas mężczyzny…
Mona Lisa nie jest żadną żoną flamanckiego kupca czy matką-kochanką, tylko… odbiciem samego mistrza Leonarda. Do takiego wniosku doszła doktor Lillian Schwartz, która wykonała komputerową analizę rysów twarzy widniejącej na portrecie kobiety. Według badaczki patrząca na nas z obrazu postać ma w tym samym miejscu co artysta osadzone oczy, a także identyczne rozmiary nosa!
Teoria, chociaż dość rewolucyjna i interesująca, nie zyskała szerokiego grona sympatyków. Badacze twórczości malarza nie są wcale zdziwieni podobieństwem Mony Lisy do autoportretu, skoro oba dzieła tworzyła ta sama ręka.
… i kochanka uznawanego za syna (!)
Skoro o wizerunkach mężczyzn na portrecie mowa, dość interesująca jest teoria mówiąca o tym, iż Leonardo wcale nie miał modelki, tylko modela. Miał nim być Gian Giacomo Caprotti, ulubiony uczeń Leonarda, a według niektórych – jego kochanek. Osobliwego smaczku dodaje tej koncepcji fakt, iż panowie mieszkali wspólnie przez trzydzieści lat, a rozdzieliła ich śmierć geniusza.
Dla kontrastu, niektórzy badacze twierdzą jednak, iż bliski kontakt mężczyzn nie wiązał się z żadną romantyczną relacją, a wynikał z troski Leonarda, który traktował Giana jak swojego przybranego syna.
W natłoku wszystkich teorii próbujących wyjaśnić pochodzenie Mony Lisy, pojawia się też pytanie, dlaczego Leonardo przez kilkanaście lat nie rozstawał się ze swoim dziełem. Niewykluczone, iż nabywca podczas tworzenia dzieła stracił swój majątek i nie było go stać na wykupienie zamówienia. Według innej teorii Leonardo od początku dostrzegał wyjątkową wartość swojego dzieła i nie chciał go sprzedać byle komu. Inna koncepcja zakłada, iż obraz był na tyle bliski sercu artysty, iż nie mógł się z nim rozstać. Kolejna, iż wcale nie było żadnego zleceniodawcy…