- Materiał pisało się manualnie, na zwykłej kartce. Następnie przekazywaliśmy artykuł do maszynistki, która przepisywała tekst na maszynie do pisania - powstawał maszynopis. Ten trafiał do sekretarza redakcji, który nanosił korektę. Było to konieczne, ponieważ przy pisaniu na maszynie łatwo było o błędy – stylistyczne czy inne – a poprawki nie były proste - wspomina Danuta Koszołko, była dziennikarka redakcji Słowa Podlasia. Do redakcji Słowa Podlasia trafiła przez przypadek. - Wcześniej pracowałam w organizacji młodzieżowej i byłam odpowiedzialna za kontakty z mediami, więc znałam redakcję. W 1985 r. zaproponowano mi pracę - akurat było wolne stanowisko. Byłam zatrudniona na stanowisku dziennikarza, ale jednocześnie odpowiadałam za stronę graficzno-techniczną gazety - przekazuje Danuta Koszołko. Była trochę buntowniczką. - Na początku zdarzały się trudności, bo mam taki charakter, iż jeżeli szef mówił jedno, a ja wiedziałam, iż coś można zrobić inaczej, to potrafiłam się postawić. Czasem kończyło się to rozmowami „na dywaniku”. Z biegiem czasu jednak wszystko się zmieniło. Szef zauważył, iż zawsze można na mnie liczyć, iż nigdy nie zawodzę, iż wszystko jest zrobione na czas. jeżeli trzeba było być w drukarni w sylwestra - byłam - opowiada Danuta Koszołko.Jak pracowała redakcja?Z maszynopisów, zdjęć od fotoreporterów i tekstów dziennikarzy, powstawała gazeta. - Materiały po korekcie trafiały do mnie. Zajmowałam się przygotowaniem gazety, czyli makietowaniem, które odbywało się całkowicie manualnie. Wszystko było liczone i planowane bez komputerów – należało dokładnie wyliczyć, ile tekstu się zmieści, gdzie go umieścić, aby wszystko pasowało do zaplanowanego układu strony - wyjaśnia Danuta Koszołko.Gotowe materiały przekazywano następnie do drukarni. - Tam skład odbywał się na dużych maszynach zwanych linotypami. Każdy wiersz tekstu był odlewany osobno, w postaci metalowej „sztabki”. Zecerzy układali te sztabki w specjalnych ramach, z których następnie wykonywano odbitkę strony gazety. Tytuły do tekstów składano manualnie, z pojedynczych literek, co było prawdziwą manufakturą - tłumaczy była dziennikarka.Z dzisiejszej perspektywy był to proces bardzo czasochłonny. - Przy linotypach pracowało wiele osób: maszynistki, zecerzy, drukarze. Choć było to wymagające i żmudne, miało w sobie dużo twórczości. Dziś większość pracy wykonuje komputer, a wtedy każdy etap wymagał zaangażowania człowieka. Był to proces skomplikowany, ale niezwykle interesujący - zaznacza Danuta Koszołko.Za zdjęcia i tytuły odpowiadała osobiście. Druk odbywał się w Lublinie, w drukarni. - Co tydzień jeździliśmy tam, woziliśmy odbitki oraz zdjęcia. Zdjęcia wykonywano na metalowych blaszkach, które później trafiały do składu. Zdarzały się pomyłki. Czasem zdjęcie było odwrócone do góry nogami, bo coś zostało przeoczone - przyznaje. Najważniejsze było to, iż zespół był bardzo zgrany. - Czyjakolwiek jedna pomyłka mogła wpłynąć na całość, dlatego wszyscy musieli ze sobą ściśle współpracować. Tematy ustalano na cotygodniowych zebraniach redakcyjnych. Kierownictwo wyznaczało ogólny kierunek – co ma się znaleźć w gazecie, jakie tematy są potrzebne, a następnie przydzielano konkretne materiały poszczególnym osobom - przekazuje Danuta Koszołko.Atmosfera w redakcji była bardzo dobra. - Byliśmy zgraną ekipą i często spędzaliśmy razem czas także po pracy. Praca była intensywna - w terenie, a potem pisanie w domu lub w redakcji, ale po jej zakończeniu zdarzały się spotkania w mniejszych grupach. Bardzo miło wspominam zastępcę redaktora naczelnego, Tadeusza Winiarczyka, który często zapraszał nas do siebie na domową zupę. Był szefem, ale jednocześnie kolegą, bardzo bliskim całemu zespołowi. Takie spotkania bardzo integrowały - zauważa Danuta Koszołko.Po wydaniu numeru wszyscy wspólnie oglądali gazetę i sprawdzali, jak wyszła. - Wcześniej nie było możliwości podejrzenia efektu końcowego, więc dopiero po druku widzieliśmy rezultat pracy - wskazuje.Redakcja mieściła się wówczas przy placu Wolności. - Pracowałam w jednym gabinecie z zastępcą redaktora naczelnego i sekretarzem redakcji, oni często byli w terenie, więc zajmowałam się makietowaniem i oprawą gazety samodzielnie. Odpowiadałam także za tematykę kulturalną – wystawy, wydarzenia, życie artystyczne. Miałam również własną stałą rubrykę felietonową, do której pisałam co tydzień. Było to dla mnie szczególnie ważne miejsce w gazecie. Później przejęłam także pisanie horoskopów. Były pisane z przymrużeniem oka, starałam się żeby były bardzo pozytywne i życzliwe, co sprawiało mi dużą przyjemność - przyznaje Koszołko.Współpraca z dziennikarzami przebiegała różnie. - Każdy miał swoje tematy i nie było wielu wspólnych materiałów. Jako osoba odpowiedzialna za skład gazety musiałam często przypominać o oddawaniu tekstów na czas. Bywałam w tym zakresie stanowcza, bo od tego zależała możliwość wykonania pracy. W tamtym czasie panowała duża lojalność wobec gazety i wobec siebie nawzajem. Nie było zawiści ani rywalizacji - wspomina była dziennikarka. Najdłuższy wywiad i popyt na błąd Jedną z najbardziej zapamiętanych sytuacji był wywiad z ministrem zdrowia. Na zebraniu redakcyjnym ogłoszono jego wizytę i zapadła cisza - nikt nie chciał podjąć się rozmowy. - Wywiad przypadł Wiesiowi Gromadzkiemu, który zadzwonił do mnie wieczorem, prosząc o pomoc. Bał się tego spotkania i poprosił, żebym poszła z nim. Zgodziłam się, traktując to jako wyzwanie, choć zupełnie się do niego nie przygotowałam, przekonana, iż i tak nie będzie okazji na rozmowę bo miało przyjechać wielu dziennikarzy, choćby z Warszawy - przekazuje Danuta Koszołko.Podczas spotkania z ministrem w szpitalu było wielu dziennikarzy, a Danuta Koszołko znudzona i zdezorientowana, wyszła na papierosa w czasie przerwy. - Tam poznałam mężczyznę, z którym swobodnie rozmawiałam, nie wiedząc, kim jest. Okazało się, iż to osoba z otoczenia ministra. Podczas kolejnej przerwy powiedział mi, iż „załatwił” mi krótkie spotkanie z ministrem - wspomina. Towarzyszyła ministrowi podczas zwiedzania szpitala, zadała kilka pytań, wszystko zapamiętując, bo nie miała dyktafonu. Po powrocie napisała krótki tekst, z którego nie była zadowolona. Następnego dnia zadzwoniono z ministerstwa z zaproszeniem na kawę i dokończenie wywiadu. - Pojechaliśmy z Wiesiem do Warszawy, a rozmowa zaowocowała obszernym materiałem - jednym z najdłuższych wywiadów w historii gazety, opublikowanym na całej rozkładówce - mówi Danuta Koszołko.Były też sytuacje zabawne, jak błąd w tytule na pierwszej stronie, słowo bandaż, zostało zapisane z błędem ortograficznym. Telefonów było mnóstwo, ale Danuta dowiedziała się o pomyłce już w drukarni. Ku zaskoczeniu wszystkich, błąd… zwiększył sprzedaż gazety. - To doświadczenie pokazało, iż choćby potknięcia mogą mieć nieoczekiwane skutki - śmieje się Danuta Koszołko.Jeśli chodzi o cenzurę, formalnie istniała. Danuta Koszołko co tydzień jeździła z gazetą do cenzorki. Nigdy jednak nie zdarzyło się, by cenzorka zatrzymała cały materiał. Raz jedynie usunięto jedno zdanie dotyczące wojska i na tym się skończyło. - W praktyce stosowaliśmy raczej autocenzurę. W okresie, w którym pracowałam, nie było ingerencji w treść gazety - zaznacza.Bezcenne wspomnienieAdama Trochimiuka - wieloletniego fotoreportera Słowa Podlasia, który odszedł od nas w czasie walki z koronawirusem, w 2021 roku, poznała w redakcji. - Był niesamowitym człowiekiem – zawsze uważałam go za jednego z najbardziej porządnych i solidnych ludzi w całej redakcji. Miał w sobie ogromną kulturę osobistą i spokój. Zwracał się do mnie „ciotka”, co od razu bardzo mi się spodobało. Z czasem okazało się, iż nasze rodziny są ze sobą połączone – mój kuzyn ożenił się z siostrą Adasia, więc zaczęłam mówić do niego “wujek”. Było w tym dużo ciepła i humoru, co bardzo budowało naszą relację - podkreśla.Zaznacza, iż kooperacja z Adamem Trochimiukiem była wyjątkowa. - Był człowiekiem niezwykle wrażliwym i prawdziwym artystą. Jego zdjęcia nie były przypadkowe – nie robił ich mechanicznie, ale cierpliwie czekał na odpowiedni moment. Potrafił się „zaczaić” i uchwycić coś wyjątkowego. To bardzo w nim ceniłam. Był kimś więcej niż współpracownikiem – był przyjacielem. Zawsze ciepły, życzliwy, z ogromnym sercem. Nigdy nie słyszałam z jego ust niecenzuralnych słów, choć w redakcji takie się zdarzały. Wspominam go z wielkim sentymentem - przyznaje Danuta Koszołko.WARTO PRZECZYTAĆ: