MARTWI PRZED ŚWITEM. Giallo polo, czyli kino gatunkowe znad Wisły [RECENZJA]

film.org.pl 5 dni temu

Martwi przed świtem w reżyserii debiutującego w tej roli Dawida Torrone to pierwszy polski film w oryginalnie włoskim nurcie horroru znanym jako giallo. Mój redakcyjny kolega Mariusz Czernic opisywał giallo jako nurt będący pod wpływem literatury kryminalnej i thrillerów Alfreda Hitchcocka, łączący brytyjską elegancję i styl, eksperymenty formalne, stopniowe odchodzenie od realizmu, szczyptę romantyzmu i przekonanie, iż każdy człowiek jest potencjalnym mordercą.

Chociaż ten rodzaj horroru narodził się w Italii w latach 60. i na dobre rozkwitł w kolejnej dekadzie, to oczywiście eksperyment Torrone nie jest pierwszym tego typu współczesnym listem miłosnym do tamtej stylistyki. Chociażby za wielką wodą powstały niezwykle udane Wcielenie Jamesa Wana czy przeciętna MaXXXine Ti Westa. Niestety, choćby w porównaniu z rozczarowującym zwieńczeniem trylogii z Mią Goth film Torrone wypada bardzo blado.

Martwi przed świtem opowiadają historię grupy młodych twórców, którzy trafiają do teatru w sercu miasteczka Katusze, gdzie przygotowywać ma się do wystawienia opus magnum równie znanego, co tajemniczego dramaturga – Heissenhoffa. Wszystko wskazuje jednak na to, iż placówka jest przeklęta, a ktoś wydał wyrok śmierci na grupę odciętą od świata przez trwającą właśnie burzę.

I chociaż na papierze wszystko to brzmi jak zapowiedź świetnej zabawy gatunkową konwencją, to mam poczucie, iż na idei stworzenia polskiego giallo (jak uroczo nazywają go sami twórcy: giallo polo) skończyła się kreatywność Torrone, który w swoim pełnometrażowym debiucie pełnił również funkcję scenarzysty.

Opowiadana w filmie historia jest miałka, żeby nie powiedzieć bełkotliwa. Duża część czasu ekranowego to odtwarzanie sztuki teatralnej, w ramach której dostajemy mnóstwo pretensjonalnego spojrzenia na postać boga. Kiedy uda nam się od tego uciec, Torrone zaczyna snuć ustami swoich bohaterów dygresyjne przemyślenia – a to o operacjach plastycznych kobiet, a to kondycji kina komercyjnego, czy choćby postaci Batmana (każąc jednemu z bohaterów przy tym żartować, cytując popularnego mema).

I oczywiście wszystko to można nazwać zamierzoną konwencją, intencjonalnym obnażeniem b-klasowości gatunku, ale niestety nie jestem w stanie tego kupić, bo koniec końców widz słucha tych sucharów przez większość seansu, nie znajdując w tym grama radości.

Jednocześnie mało w tym wszystkim horroru, mało giallo. Nie ma tu miejsca na intrygę, nie ma miejsca na zagadkę, nie ma choćby na erotyzm. Poszczególne wątki są ledwie zarysowane. Wizualnie wszystko jest stłamszone, przygaszone, ciche. Zdaje się, dwukrotne użycie hip-hopu jako ścieżki dźwiękowej wybija z klimatu. I chociaż kiedy widzimy na ekranie potężne juchy dziwnie wodnistej krwi czy charakterystyczne czarne skórzane rękawiczki mordercy (cały zresztą jego wizerunek jest bardzo satysfakcjonujący i stanowi najciekawszy punkt produkcji), to można mieć poczucie, iż twórca odrobił lekcje z kina gatunkowego, ale kilka się z nich nauczył.

Martwych przed świtem miałem okazję zobaczyć na tegorocznej edycji Octopus Film Festival, gdzie był filmem otwarcia, jak i pierwszym publicznym pokazem debiutu Dawida Torrone. Na sali przywitali widzów zatem zarówno sam reżyser, jak i ekipa odpowiedzialna za produkcję po obu stronach kamery. U jego twórcy widać było wyraźną pasję i dumę, a wśród ekipy euforia ze wspólnego przeżywania wspólnie tworzonego dzieła. I bardzo dobrze, bo potrzebujemy w Polsce kina gatunkowego. Droga do jego rozkwitu na pewno będzie pełna potknięć, ale mam nadzieję, iż twórcy z niej nie zawrócą. A na kolejny film Torrone mimo wszystko czekam. Niech tylko nie będzie kolejnym ćwiczeniem z techniki. Niech tylko autor stłumi chęć swoich bohaterów do zabierania głosu na każdy niezwiązany z fabułą temat.

Idź do oryginalnego materiału