Martwe Zło: Przebudzenie – recenzja filmu. Zło Wciąż Żywe

popkulturowcy.pl 1 rok temu

Martwe Zło: Przebudzenie to powrót franczyzy wypromowanej przez Sama Raimiego i Bruce’a Campbella na ekrany kin. Ostatni raz miało to miejsce 10 lat temu i spotkało się z raczej chłodnym przyjęciem widzów. Co tym razem przyniosło kino i czy apetyt wygłodniałych fanów został zaspokojony? Tego dowiecie się z tekstu poniżej.

Martwe Zło: Przebudzenie zaczyna od razu z wysokiego C. Już scena otwierająca wybudzi widza z marazmu wywołanego blokiem reklamowym, a film nie zwalnia później tempa. Prolog uderza mocno i rewelacyjnie nastawia na resztę seansu. Co więcej z pierwszą sceną związana jest bardzo interesująca klamra kompozycyjna, która większego sensu nabiera w końcówce i kurcze…mega ryje beret.

O czym jednak opowiada najnowsza historia w uniwersum kręcącym się wokół Nekronomikonu? Tym razem nie śledzimy losów Asha. Muszę jednak z miejsca wszystkich fanów oryginału uspokoić. Ta część w podobie do remake’u przedstawia nam całkowicie nową grupę bohaterów. Tym razem poznajemy historię dwóch sióstr, których życia potoczyły się dość odmiennie chociaż w tej chwili można powiedzieć, iż są na różnym etapie tej samej drogi. Film bierze na warsztat interesujący temat jakim jest rodzicielstwo, a będąc dokładnym macierzyństwo. Nie omieszka się jednak aby sięgnąć po temat kłopotu z komunikacją między bliskimi sobie ludźmi.

Choć opis z filmwebu sugeruje raczej kino obyczajowe z opętaniami w tle Lee Cronin (Impostor) nie wstydzi się również kampowych koszeni serii. Tak więc poza filmem z przesłaniem otrzymujemy również potężną dawkę klasy B co szczególnie urocze i dla mnie jako fana tego typu rozwiązań po prostu piękne. Nie ma bowiem nic lepszego w kinematografii od prostych ludzkich historii podlanych obficie gatunkowym sosem. Choć w tym przypadku mowa tu raczej o Czerninie…

Martwe Zło: Powstanie to kino absolutnie bezwstydne i szalone. Choć nie sili się na oryginalny scenariusz wykorzystuje jego prostotę by wycisnąć z niego 666% frajdy. Niejednokrotnie wiesza strzelbę by później wraz z biegiem fabuły spektakularnie z niej wystrzelić. Dosłownie i w przenośni. Wiadomo jednak, iż w przypadku takiego filmu sam skrypt nie gra pierwszych skrzypiec, ważni w tym wszystkim są bohaterowie i tu również produkcja oddaje. Szczególnie na moją sympatię zasłużyła sobie Lily Sullivan, w roli protagonistki. Jest ona w tej roli tak polaryzująco ludzka, a i z piłą łańcuchową radzi sobie bezbłędnie. Cholernie czekam na jakiś spin-off z nią na pierwszym planie masakrującą piekielnych niemilców w duecie z pewną postacią, a może choćby w trio? Kto obejrzy ten będzie wiedział o czym mowa.

Beth grana przez Sullivan to natomiast nie jedyna postać zasługująca na pochwały. Za serce szczególnie złapała mnie rola jej ekranowej siostry Ellie. Odgrywająca ofiarę opętania Alyssa Sutherland szarżuje aż miło. Skutecznie przeplatając ze sobą elementy kina grozy i komedii, choć ta czarna jest w tym wydaniu niczym serce czarciego pomiotu. Jedna z sekwencji masakry jest po prostu wybitna i niech hasło brzmiące OKO wskazuje wam drogę. Uwierzcie mi, docenicie tę zwięzłą formę ekspozycji w kinowym fotelu.

Najnowsza inkarnacja Martwego Zła trafi zarówno do nowych widzów jak i poszukujących nostalgii starych fanów serii. Mam nadzieję, iż podążając za tytułem ten filmu będzie powstaniem z martwych dla tej marki w kinie głównego nurtu Jak horrory to tylko takie, przewrotny taniec krwi, demonów i narzędzi z docelowo używanych do cięcia drewna. Choć w pojedynku z adwersarzami z piekielnym rodowodem wypadają równie skutecznie. Idźcie i bawcie się dobrze! Zresztą trudno nie mieć ubawu z produkcji biorącej lekcje od samego Alfreda Hitchcocka. Film bowiem należy zacząć od trzęsienia ziemi i tu ponownie…dosłownie i w przenośni

Idź do oryginalnego materiału