Horror artystyczny nie jest wynalazkiem XXI wieku, a jego korzenie sięgają lat 20. ubiegłego stulecia. Na przestrzeni ostatnich dwóch dekad zyskał jednak niemałą popularność wśród twórców upatrujących właśnie w kinie grozy potencjału do snucia opowieści o stracie, samotności, miłości, dorastaniu, seksualności, lękach, społeczeństwie i kulturze. Jump-scare'y zamienili na metafory i niedopowiedzenia, poruszając się po cienkiej, międzygatunkowej granicy; redukując napięcie na rzecz ekspozycji obszaru dramatycznego.
Od "Pozwól mi wejść" Tomasa Alfredsona (2008), "Antychrysta" Larsa von Triera (2009) przez "Coś za mną chodzi" Davida Roberta Mitchella (2014) i "Saint Maud" Rose Glass (2019) po tegoroczne premiery: "I Saw the TV Glow" Jane Schoenbrun czy "Kod zła" Osgooda Perkinsa twórcy nie przestają bawić się konwencją, a tym samym rozpieszczać kinofilskich dusz spragnionych transgresyjnych uniesień. Scenariusz pierwszego z wymienionych filmów napisał na podstawie swojej powieści "Wpuść mnie" John Ajvide Lindqvist. Szwedzki pisarz jest także autorem wydanej w 2005 roku książki "Powroty zmarłych", która posłużyła za fundament "Nieumarłych". Reżyserskie stery objęła zaś pełnometrażowa debiutantka, Thea Hvistendahl, u której zamiłowanie do horrorów dało o sobie znać już na etapie jej krótkich metraży.
Fabuła filmu jest oszczędna, wręcz ascetyczna. Oto pewnej nocy w Oslo dochodzi do awarii sieci energetycznej, której konsekwencje będą miały dla mieszkańców miasta słodko-gorzki charakter. Słodki, bo oto zmarli wrócą do żywych. Gorzki, bo, parafrazując fragment wiersza Julii Szychowiak, martwe nie zakwita – obiad z zombie może cieszyć przez chwilę, ale co potem? Przed takim dylematem staną nasi bohaterowie. Anna (Renate Reinsve) po śmierci kilkuletniego syna odcięła się emocjonalnie od świata, w tym od swojego ojca, Mahlera (Bjørn Sundquist). Uciekając od rzeczywistości, tkwiąc w zawieszeniu między wspomnieniami a bólem, sama coraz częściej przypomina zjawę niż człowieka. Starzejąca się Tora (Bente Børsum) nie może znaleźć sobie miejsca po stracie wieloletniej partnerki, Elisabet (Olga Damani). A David (Anders Danielsen Lie) za chwilę będzie musiał zmierzyć się z odejściem swojej ukochanej, Evy (Bahar Pars). Nieoczekiwane zmartwychwstania bliskich początkowo dają nadzieję na odbudowanie więzi ze światem, przynoszą ukojenie bólu. Pytanie, co na to sami zmarli? Czy forma, w której przybyli z zaświatów, pozwoli ziścić marzenia żywych o powrocie do dawnego życia, jak gdyby nic się nie stało, a śmierć była jedynie marą?
Hvistendahl przygląda się procesowi żałoby i temu, jak konsumuje ona tych, którzy pozostali – konsumuje dosłownie, wszak tytułowym bohaterem są spragnieni ludzkiego mięsa zombie. Jej dzieło przypomina szlagierowe tytuły tzw. elevated horroru: "Nie oglądaj się teraz" (1973) Nicolasa Roega czy "Koko-di Koko-da" (2019) Johannesa Nyholma – opowieści o kołowrotku traumy, który zatrzymać może jedynie świadomość emocji, katalizująca przepracowanie straty – warunek konieczny dla dalszego życia. Norweżka przesuwa narracyjne proporcje w kierunku dramatu, ściśle kontrolując wskaźnik napięcia. Nie ma w końcu na celu wywołania w nas strachu. Swoją opowieść pozbawia spektakularnych, zmieniających punkt widzenia, a jednocześnie katartycznych plot twistów. Zamiast zaskakiwać, w ciszy, ze stoickim spokojem kontempluje wykreowaną, baśniowo-horrorową rzeczywistość, próbując uchwycić to, co kruche i ulotne. Przygląda się swoim postaciom, ich mechanizmom obronnym, emocjonalnej i komunikacyjnej izolacji, teoretycznie chroniącej przed rozdrapywaniem ran, w praktyce jednak zabierającej dzień po dniu kolejne fragmenty rzeczywistości. Podobnie jak Piero Messina w "Another end" (2024) szuka dla nich uwolnienia od ciągnącej w dół traumy.
Jeden z najbardziej popularnych motywów kina grozy Hvistendahl przekuwa w wysmakowany, impresjonistyczny traktat o bólu i rozpaczy wynikających z nieodwracalności zdarzeń. Opowiada o ułomnych protezach mających kompensować brak, gwałtownie jednak tracących deklarowane przez producenta adekwatności, niczym android z odcinka "Zaraz wracam" futurystycznego serialu "Czarne lustro", mający zastąpić zmarłego męża bohaterki, a finalnie stający się większym ciężarem niż żałoba sama w sobie. Ilustrując wyparcie, nie posługuje się co prawda tak wyrafinowaną, spektakularną metaforą jak Nyholm, ale jej film nie traci przez to na jakości. Jego konsekwentna subtelność, warstwa formalna i artystyczny język uwodzą od pierwszych do ostatnich kadrów. Hipnotyzujące niemalże malarską fakturą, mroczne zdjęcia Påla Ulvika Roksetha wyznaczają rytm opowieści, czyniąc z niej pełnokrwiste slow cinema, a zarazem jeden z najlepszych filmów roku.
Od "Pozwól mi wejść" Tomasa Alfredsona (2008), "Antychrysta" Larsa von Triera (2009) przez "Coś za mną chodzi" Davida Roberta Mitchella (2014) i "Saint Maud" Rose Glass (2019) po tegoroczne premiery: "I Saw the TV Glow" Jane Schoenbrun czy "Kod zła" Osgooda Perkinsa twórcy nie przestają bawić się konwencją, a tym samym rozpieszczać kinofilskich dusz spragnionych transgresyjnych uniesień. Scenariusz pierwszego z wymienionych filmów napisał na podstawie swojej powieści "Wpuść mnie" John Ajvide Lindqvist. Szwedzki pisarz jest także autorem wydanej w 2005 roku książki "Powroty zmarłych", która posłużyła za fundament "Nieumarłych". Reżyserskie stery objęła zaś pełnometrażowa debiutantka, Thea Hvistendahl, u której zamiłowanie do horrorów dało o sobie znać już na etapie jej krótkich metraży.
Fabuła filmu jest oszczędna, wręcz ascetyczna. Oto pewnej nocy w Oslo dochodzi do awarii sieci energetycznej, której konsekwencje będą miały dla mieszkańców miasta słodko-gorzki charakter. Słodki, bo oto zmarli wrócą do żywych. Gorzki, bo, parafrazując fragment wiersza Julii Szychowiak, martwe nie zakwita – obiad z zombie może cieszyć przez chwilę, ale co potem? Przed takim dylematem staną nasi bohaterowie. Anna (Renate Reinsve) po śmierci kilkuletniego syna odcięła się emocjonalnie od świata, w tym od swojego ojca, Mahlera (Bjørn Sundquist). Uciekając od rzeczywistości, tkwiąc w zawieszeniu między wspomnieniami a bólem, sama coraz częściej przypomina zjawę niż człowieka. Starzejąca się Tora (Bente Børsum) nie może znaleźć sobie miejsca po stracie wieloletniej partnerki, Elisabet (Olga Damani). A David (Anders Danielsen Lie) za chwilę będzie musiał zmierzyć się z odejściem swojej ukochanej, Evy (Bahar Pars). Nieoczekiwane zmartwychwstania bliskich początkowo dają nadzieję na odbudowanie więzi ze światem, przynoszą ukojenie bólu. Pytanie, co na to sami zmarli? Czy forma, w której przybyli z zaświatów, pozwoli ziścić marzenia żywych o powrocie do dawnego życia, jak gdyby nic się nie stało, a śmierć była jedynie marą?
Hvistendahl przygląda się procesowi żałoby i temu, jak konsumuje ona tych, którzy pozostali – konsumuje dosłownie, wszak tytułowym bohaterem są spragnieni ludzkiego mięsa zombie. Jej dzieło przypomina szlagierowe tytuły tzw. elevated horroru: "Nie oglądaj się teraz" (1973) Nicolasa Roega czy "Koko-di Koko-da" (2019) Johannesa Nyholma – opowieści o kołowrotku traumy, który zatrzymać może jedynie świadomość emocji, katalizująca przepracowanie straty – warunek konieczny dla dalszego życia. Norweżka przesuwa narracyjne proporcje w kierunku dramatu, ściśle kontrolując wskaźnik napięcia. Nie ma w końcu na celu wywołania w nas strachu. Swoją opowieść pozbawia spektakularnych, zmieniających punkt widzenia, a jednocześnie katartycznych plot twistów. Zamiast zaskakiwać, w ciszy, ze stoickim spokojem kontempluje wykreowaną, baśniowo-horrorową rzeczywistość, próbując uchwycić to, co kruche i ulotne. Przygląda się swoim postaciom, ich mechanizmom obronnym, emocjonalnej i komunikacyjnej izolacji, teoretycznie chroniącej przed rozdrapywaniem ran, w praktyce jednak zabierającej dzień po dniu kolejne fragmenty rzeczywistości. Podobnie jak Piero Messina w "Another end" (2024) szuka dla nich uwolnienia od ciągnącej w dół traumy.
Jeden z najbardziej popularnych motywów kina grozy Hvistendahl przekuwa w wysmakowany, impresjonistyczny traktat o bólu i rozpaczy wynikających z nieodwracalności zdarzeń. Opowiada o ułomnych protezach mających kompensować brak, gwałtownie jednak tracących deklarowane przez producenta adekwatności, niczym android z odcinka "Zaraz wracam" futurystycznego serialu "Czarne lustro", mający zastąpić zmarłego męża bohaterki, a finalnie stający się większym ciężarem niż żałoba sama w sobie. Ilustrując wyparcie, nie posługuje się co prawda tak wyrafinowaną, spektakularną metaforą jak Nyholm, ale jej film nie traci przez to na jakości. Jego konsekwentna subtelność, warstwa formalna i artystyczny język uwodzą od pierwszych do ostatnich kadrów. Hipnotyzujące niemalże malarską fakturą, mroczne zdjęcia Påla Ulvika Roksetha wyznaczają rytm opowieści, czyniąc z niej pełnokrwiste slow cinema, a zarazem jeden z najlepszych filmów roku.