Mam trzydzieści lat, ale wciąż nie żyję własnym życiem: mama decyduje za mnie o wszystkim, a ja nie mogę się wyrwać.

newsempire24.com 6 dni temu

Mam trzydzieści lat, a wciąż nie żyję własnym życiem: mama decyduje za mnie o wszystkim, i nie potrafię się wyrwać.

Trzydzieści lat – wiek, w którym niektórzy mają już dzieci i kredyt na mieszkanie, a ja nie mam ani wolności, ani przestrzeni, ani głosu. Bo obok jest mama. Mama, która nie puszcza. Mama, która kontroluje każdy mój krok. I ja jej na to pozwalam. Wiem, iż to mój błąd. Nie nauczyłam się mówić “nie”.

Mój ojciec zniknął z naszego życia na długo przed moimi narodzinami. Mama nigdy o nim nie wspominała – tylko cisza, jakby go nigdy nie było. Od dzieciństwa ciągle chorowałam: zapalenie oskrzeli, odra, krztusiec, ospa. Do przedszkola nie chodziłam – mama opiekowała się mną w domu. Mieszkaliśmy z babcią i dziadkiem, którzy nas utrzymywali. Mama z wykształcenia była nauczycielką gry na fortepianie, ale zaczęła pracować dopiero, gdy skończyłam piętnaście lat.

Byłam jej sensem. Żyła mną, oddychała mną, broniła mnie przed całym światem. Upadłam? Znaczy, na dwór nie wolno. Przeziębiłam się? Żadnych lodów. Każda drobnostka była zagrożeniem. Krok w bok – panika. I przywykłam.

Skończyłam szkołę muzyczną, poszłam na pedagogikę, zostałam nauczycielką fortepianu – jak mama. W dzieciństwie prawie nie miałam przyjaciół. Mama nie pozwalała się z nikim zadawać – wszyscy byli “nieodpowiedni”. Za to razem chodziłyśmy do teatru, na koncerty, czytałyśmy książki. Żyłam jak bohaterka z XIX-wiecznej powieści, tylko bez balów i adoratorów.

Na studiach kilka się zmieniło. Dziadek pomógł mi dostać pracę w szkole muzycznej. Lubiłam uczyć, dzieci mnie cieszyły, mama była zadowolona – wokół same dojrzałe kobiety, żadnych “złych wpływów”. Przyjaciółek prawie nie miałam. Dwie dziewczyny, z którymi próbowałam się zaprzyjaźnić, zniknęły – nie mogłyśmy się spotykać, bo mama nie aprobowała.

Pięć lat temu pojawił się on – nauczyciel gitary. Nowy. Dobry. Inteligentny. Atrakcyjny. Prawdziwy bohater mojej historii. Umówiliśmy się na randkę. Byłam szczęśliwa, ale krótko.

Pierwszy wieczór – mama dzwoniła co dziesięć minut, doprowadziła mnie do histerii, chłopak się wystraszył. Drugi wieczór – wyłączyłam telefon. Wróciłam, a pod domem stała karetka. Mama obdzwoniła szpitale, policję, moich kolegów z pracy. Zawieźli ją z atakiem paniki. Trzeciej randki nie było. Po raz pierwszy poczułam złość. Wyjechałam do koleżanki. Powiedziała: “Nie wracaj. Inaczej nigdy się nie uwolnisz”.

Nie odbierałam telefonów od mamy – pisałam, iż wszystko w porządku. Przychodziła do pracy, urządzała sceny, znowu trafiła do szpitala. Nie wytrzymałam – wróciłam. Z poczuciem winy, które od tamtej pory tkwi we mnie jak drzazga. Koleżanka błagała, żebym została. Nie posłuchałam. I od tamtego momentu wszystko zamarło.

Teraz mam trzydzieści lat. Z mamą chodzimy do teatru, jeździmy do sanatorium, w weekendy jemy obiad we dwie. Nie mam związku, przyjaciół, wolności. Każda próba wyrwania się powoduje panikę. Boję się. Boję, iż mama nie zniesie mojego odejścia. Że jeżeli się odważę, stanie się najgorsze. A ja sobie tego nie wybaczę. Stanę się przyczyną jej śmierci.

Chcę żyć swoim życiem. Ale nie potrafię. Nie umiem być twarda. Nie umiem wybrać siebie. Boję się, iż powtórzę jej los – samotny, zamknięty, złamany. Coraz częściej myślę, iż po prostu nie ma wyjścia…

Idź do oryginalnego materiału