Jak nakręcić dokument o chłopaku, który nie jest gwiazdą rocka, kilka o sobie mówi, a stadiony porywa poetyckimi metaforami o miłości? Właśnie tak! Spacerując z nim, podczas gdy ze wzruszeniem ramion opowiada o swoim niezaprzeczalnym sukcesie, a z iskrami w oczach mówi o kinie i godzinach przegranych w "Cyberpunka".
Film "Dawid Podsiadło. Dokumentalny" Tomasza Knittla pozwala nam zajrzeć za kulisy najnowszej, tegorocznej trasy koncertowej artysty. Cztery miasta, siedem koncertów i pół miliona fanów. To statystyki imponujące, jeżeli chodzi o polskich twórców. Dodajmy do tego gości specjalnych, Monikę Brodkę czy Artura Rojka, scenę w formie 360°, która widoczna jest z każdego miejsca na stadionie – i mamy przepis na trasę, na której o bilety trzeba walczyć. Nie warto choćby szukać innego słowa niż fenomen.
Nic dziwnego, iż Knittel zdecydował się pokazać Dawida Podsiadłę właśnie przez pryzmat tego przedsięwzięcia. Jest ono interesujące nie tylko w liczbach, ale też w emocjach towarzyszących każdemu z koncertów, pracy włożonej w przygotowanie jej i w gaszeniu dosłownych oraz metaforycznych pożarów, które stawały na drodze.
Przez trasę przechodzimy chronologicznie, przyglądając się Dawidowi, który opowiada o tym, jak patrzy na swój status gwiazdy, co robi, gdy chce zniknąć sprzed obiektywów, i jaki ma dalszy plan na siebie. Podsiadło nie obala żadnego mitu na swój temat. Mówi w typowy dla siebie sposób, unikając konkretów na temat życia prywatnego, pesząc się na wspomnienie sławy i żartując, jak to ma w zwyczaju. Nie oznacza to, iż główny bohater nudzi! To, co zawsze było jego zaletą, pozostaje jego zaletą – sprawia wrażenie chłopaka z sąsiedztwa, który jakby przypadkiem trafił do świata kamer, tłumów i Artura Rojka. My jednak dobrze wiemy, iż to nieprawda. Ten boy next door nie ma w zwyczaju się chwalić, ale na szczęście reżyser zrobił to za niego i zwrócił się do nas, żeby powiedzieć: "Zobaczcie, ile go to kosztuje".
Knittel pokazuje również relacje piosenkarza z fanami i tu po raz kolejny brak zaskoczenia. Atmosfera jest przyjazna, kolejne osoby proszą Dawida o uścisk lub zdjęcie, a on z umiarkowanym entuzjazmem się zgadza, rozmawia i pozuje. Jest jednak druga strona tego medalu, w moim odczuciu znacznie ciekawsza. Relacja fanów i fanek z tym nieosiągalnym Dawidem – takim, którego każdy sam sobie może wyobrazić na zasadach parasocjalnej relacji.
W filmie mamy kilka fragmentów, które dowodzą, jak oddanych wielbicieli i wielbicielki ma Podsiadło, pokazując, iż znają wszystkie teksty, iż słuchają jego muzyki w najtrudniejszych momentach i iż wierzą w historie, które on opowiada. Marzy mi się, żeby Knittel opowiedział o tym więcej.
Ogromną zaletą tego filmu jest moim zdaniem akcent położony na ekipę tworzącą trasę koncertową. Poznajemy osoby grające w zespole Podsiadły, a także ludzi odpowiedzialnych za techniczne i organizacyjne kwestie trasy. Opowieści artysty o życiu i sztuce są przeplatane scenami pokazującymi, jak wiele pracy w trasę wkłada cała ekipa. Co zrobić, żeby deszcz nie zalał sprzętu? Co zrobić, gdy ucieknie ci ze stadionu dmuchany wieloryb? Nie byłoby fenomenu całej trasy, gdyby nie tysiące osób, które robią wszystko – od prasowania spodni po rozwijanie kilometrów okablowania. Mam poczucie, iż momentami dramaturgia tych problemów była nieadekwatna do nich samych. Jakbyśmy mieli od razu być złapani na haczyk "uda się/nie uda się". Choć oczywiście nie było innej opcji niż happy end.
Wspomniany przeze mnie dmuchany wieloryb nadaje się cudownie na metaforę całej trasy. Jest czymś nie z tej ziemi, czymś tak odjechanym i tajemniczym, jak sam bohater filmu. Fakt, iż wszyscy są zainteresowani jego losem, jakby ze stadionu odleciał co najmniej żywy człowiek, dodaje humoru, ale też prostej poetyki do filmu. Wieloryb przeżył swoją własną przygodę, ale finalnie wrócił do domu.
Film "Dawid Podsiadło. Dokumentalny" Tomasza Knittla pozwala nam zajrzeć za kulisy najnowszej, tegorocznej trasy koncertowej artysty. Cztery miasta, siedem koncertów i pół miliona fanów. To statystyki imponujące, jeżeli chodzi o polskich twórców. Dodajmy do tego gości specjalnych, Monikę Brodkę czy Artura Rojka, scenę w formie 360°, która widoczna jest z każdego miejsca na stadionie – i mamy przepis na trasę, na której o bilety trzeba walczyć. Nie warto choćby szukać innego słowa niż fenomen.
Nic dziwnego, iż Knittel zdecydował się pokazać Dawida Podsiadłę właśnie przez pryzmat tego przedsięwzięcia. Jest ono interesujące nie tylko w liczbach, ale też w emocjach towarzyszących każdemu z koncertów, pracy włożonej w przygotowanie jej i w gaszeniu dosłownych oraz metaforycznych pożarów, które stawały na drodze.
Przez trasę przechodzimy chronologicznie, przyglądając się Dawidowi, który opowiada o tym, jak patrzy na swój status gwiazdy, co robi, gdy chce zniknąć sprzed obiektywów, i jaki ma dalszy plan na siebie. Podsiadło nie obala żadnego mitu na swój temat. Mówi w typowy dla siebie sposób, unikając konkretów na temat życia prywatnego, pesząc się na wspomnienie sławy i żartując, jak to ma w zwyczaju. Nie oznacza to, iż główny bohater nudzi! To, co zawsze było jego zaletą, pozostaje jego zaletą – sprawia wrażenie chłopaka z sąsiedztwa, który jakby przypadkiem trafił do świata kamer, tłumów i Artura Rojka. My jednak dobrze wiemy, iż to nieprawda. Ten boy next door nie ma w zwyczaju się chwalić, ale na szczęście reżyser zrobił to za niego i zwrócił się do nas, żeby powiedzieć: "Zobaczcie, ile go to kosztuje".
Knittel pokazuje również relacje piosenkarza z fanami i tu po raz kolejny brak zaskoczenia. Atmosfera jest przyjazna, kolejne osoby proszą Dawida o uścisk lub zdjęcie, a on z umiarkowanym entuzjazmem się zgadza, rozmawia i pozuje. Jest jednak druga strona tego medalu, w moim odczuciu znacznie ciekawsza. Relacja fanów i fanek z tym nieosiągalnym Dawidem – takim, którego każdy sam sobie może wyobrazić na zasadach parasocjalnej relacji.
W filmie mamy kilka fragmentów, które dowodzą, jak oddanych wielbicieli i wielbicielki ma Podsiadło, pokazując, iż znają wszystkie teksty, iż słuchają jego muzyki w najtrudniejszych momentach i iż wierzą w historie, które on opowiada. Marzy mi się, żeby Knittel opowiedział o tym więcej.
Ogromną zaletą tego filmu jest moim zdaniem akcent położony na ekipę tworzącą trasę koncertową. Poznajemy osoby grające w zespole Podsiadły, a także ludzi odpowiedzialnych za techniczne i organizacyjne kwestie trasy. Opowieści artysty o życiu i sztuce są przeplatane scenami pokazującymi, jak wiele pracy w trasę wkłada cała ekipa. Co zrobić, żeby deszcz nie zalał sprzętu? Co zrobić, gdy ucieknie ci ze stadionu dmuchany wieloryb? Nie byłoby fenomenu całej trasy, gdyby nie tysiące osób, które robią wszystko – od prasowania spodni po rozwijanie kilometrów okablowania. Mam poczucie, iż momentami dramaturgia tych problemów była nieadekwatna do nich samych. Jakbyśmy mieli od razu być złapani na haczyk "uda się/nie uda się". Choć oczywiście nie było innej opcji niż happy end.
Wspomniany przeze mnie dmuchany wieloryb nadaje się cudownie na metaforę całej trasy. Jest czymś nie z tej ziemi, czymś tak odjechanym i tajemniczym, jak sam bohater filmu. Fakt, iż wszyscy są zainteresowani jego losem, jakby ze stadionu odleciał co najmniej żywy człowiek, dodaje humoru, ale też prostej poetyki do filmu. Wieloryb przeżył swoją własną przygodę, ale finalnie wrócił do domu.