Mam przydasiów pokłady niemałe/ I cotosie w kolekcji są mej / Chcesz, to mogę ci dać / Są wspaniałe / Ale cóż, kiedy ja więcej chcę? /
Dlaczego ocenę Małej syrenki zaczynam od fragmentu piosenki „Naprawdę chcę” śpiewanej przez Ariel? Słuchana w czasie seansu podrzuciła mi myśl o korelacji z trwającą od ponad dekady strategią Disneya i tworzeniem kolejnych aktorskich adaptacji dla kultowych animacji. Czy są one potrzebne? Czy ich powstanie broni się artystycznie? Czy jest sens zadawać takie pytania? Jest popyt, jest podaż. Cóż z tego, iż poza kilkoma wyjątkami, które porywają się na retelling czy szarpanie z oryginałem, są zwykle leniwymi, pozbawionymi większego uroku, epigońskimi kopiami. Do której grupy zaliczy się Mała syrenka w reżyserii Roba Marshalla? Ja wrzucam ją do worka z nieudanymi filmami.
Chociaż aktorska Mała syrenka zaczyna się od cytatu z baśni Andersena to nie spodziewajcie się jakiegoś nieoczkiwanego zwrotu akcji i zmiany w tonacji całości. Film Roba Marshalla, podobnie jak uwielbiana animacja z 1989 roku, jest produkcją odległą duchem od literackiego oryginału. Jest dużo akcji, na ekranie mieni się cała paleta kolorów, na wyliczenie muzycznych sekwencji starczy więcej niż liczba palców jednej dłoni oraz dominuje radosny ton.
Przygotujcie się na dłuższy seans
W aktorskiej wersji odnajdziecie sporo elementów z nagrodzonej Oscarem animacji. Niektóre z nich przeniesiono zresztą jeden do jednego. I nie mam na myśli wyłącznie kultowych piosenek czy elementów fabuły, ale również i aktorzy odtwarzają choreografię postaci. Żeby nie było, nowa Mała syrenka nie sprowadza się do filmiku naśladującego trend na Tik Toku i mechanicznej powtórki. Próbuje dodać od siebie coś własnego. Część scen przeszła mniej lub bardziej kosmetyczne zmiany, playlistę wzbogacono o nowe piosenki, wymyślono nowe sceny. Inna sprawa, iż pełnią one funkcję sztucznego zapychacza i nie wnoszą specjalnie niczego znaczącego dla historii i uszlachetnienia wydźwięku. Wypadają wręcz sztucznie, dając wrażenie zamieszczenia na siłę. Takich momentów do wycięcia można by wymienić sporo, ale pierwsze na myśl przychodzą dwa nudne i typowo ekspozycyjne toporne monologi Urszuli, niezdarnie sflimowany solowy utwór księcia Eryka czy pojedynczą proekologiczną scenę sprzątania morza przez syreny. Przyjacielska przypominajka, aktorski remake trwa aż dwie godziny i piętnaście minut, czyli jest prawie godzinę dłuższy metrażowo od animacji.
fot. materiały prasowe/kolaż
Nowa Mała syrenka i przypływ zmian
Nie można pominąć także zmian dokonanych względem animacji, bo te wzbudzają najwięcej kontrowersji. Zaczynając od spraw lżejszych, czyli urealistycznienie wyglądu morskich stworzeń. Decyzja ta odebrała wiele uroku i komizmu znanego z animacji, a jej największym poszkodowanym jest Florek. Ze słodkiej rybki zmienił się wizualnie w rybę po miesiącu w polskiej rzece, co prawdopodobnie nie uszło uwadze decydentów i pewnie po oddźwięku oraz pokazach testowych uznano, iż Florka należy zmarginalizować do małych epizodów i umieszczać w mało atrakcyjnych miejscach w kadrze.
Ze spraw większego kalibru, każdy we własnym duchu niech przemyśli, czy postaci ze świata fantasy, w tym syreny mają konkretny kolor skóry, włosów, ogonów. Decyzja o castingu to dla mnie kwestia artystycznego wyboru, a multietniczny casting w Małej Syrence można ocenić po seansie. A zamysł się broni, gdyż współgra z metaforą filmu. Mała syrenka zaś chce nieść przesłanie antyksenofobiczne, tolerancji różnych kultur i pokojowej koegzystencji. Inna sprawa, iż superprodukcja Disneya robi to bez większej gracji, sztucznie, łopatologicznie. Paradoksalnie chce być niczym ten rodzicielski nakaz, norma, której w filmie Ariel i Eryk się sprzeciwiają.
Czy warto wybrać się na Małą syrenkę w wersji z dubbingiem?
Do oceny na pokazie prasowym recenzenci otrzymali kopię Małej Syrenki w wersji z dubbingiem, gdyż to seanse z polską wersją językową mają dominować w kinowym repertuarze. I muszę przyznać, iż choćby najwięksi przeciwnicy podkładania głosu pod aktorskie produkcje mogą śmiało wybrać się na dubbing, gdyż ten wyszedł całkiem nieźle. Nie da się ukryć, iż Sara James wydaje się być wręcz urodzoną, by śpiewać disneyowskie przeboje, a dzięki odtwórczyniom Blagi i Urszuli można chwilami pomyśleć, iż Awkwafina czy Melissa McCarthy mówią w naszym języku.
fot. Disney
Narodziny gwiazdy?
Równocześnie z powodu dubbingu mam mieszane uczucia, by w pełni ocenić aktorsko obsadę amerykańską. W końcu głos w kinie dźwiękowym pełni dosyć znaczącą rolę, więc by wyrobić pełne zdanie o występie obsady wypadałoby obejrzeć wersję z napisami. Pierwsze wrażenie nie jest jednak zbyt dobre, a główna obsada sprawia wrażenie, jakby przypadkiem znalazła się na planie. Halle Bailey w dosyć prostej roli Ariel wydaje się być spięta, zagubiona i wyraźnie prowadzona za rączkę przez reżysera. Teoretycznie plan był dobry. Nieoszlifowana aktorsko piosenkarka mogła dobrze oddać zagubienie, lęk, naturalność młodej dziewczyny, ale Amerykance brakuje większego luzu, wigoru, ekranowej witalności pożądanej u naturszczyków. Dosyć blado wypadł również jej ekranowy partner Jonah Hauer-King. Wcielający się w księcia Eryka Brytyjczyk w swoich scenach jest sztywny jak trójząb Trytona i emanował kunsztem oscylującym między licealnym teatrzykiem a słabym odcinkiem High School Musical. Zdecydowanie najwięcej ekranowej charyzmy pokazują na ekranie Javier Bardem (król Tryton) oraz Melissa McCarthy jako antagonistka i prawdopodobnie słusznie zbiera pochwały w anglojęzycznych mediach za swoją złowieszczą kreację.
Słowo końcowe
Otrzymaliśmy remake wyprany z całego uroku i wyobraźni. Film wizualnie skromny w scenach lądowych i podejrzanie mrocznawy w scenach podwodnych z animacją komputerową. Dramatycznie kulawy i rozczarowujący. Z nieporadnymi głównymi aktorami. Chwilami przyprawiający o ciarki żenady jak np. w scenach „katapultowania się” Ariel na skały czy efekciarskiego wyłaniania się z wody o zmierzchu w slow motion. Niestety, ale w Małej syrence wszystko jest jak dawniej tylko gorzej.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe/Disney