Na moment po premierze "Megalopolis" ociekający różowym lukrem "Wicked" wyglądał trochę jak bliźniaczo podobny majak – wyciągnięty tym razem z szaleńczego umysłu nadpobudliwej dziesięcioletniej dziewczynki. Wyobraźcie sobie moje nastawianie, gdy słyszę, iż film, który zaraz zobaczę, to kosztująca 150 milionów dolarów, niemal trzygodzinna adaptacja musicalu fantasy i naraz prequel do "Czarnoksiężnika z krainy Oz" Victora Fleminga z 1939 roku. Że od szumnej zapowiedzi minęło aż 12 lat, a po drodze zmieniono po dziesięć razy reżyserów, producentów i aktorów łączonych z projektem. Że główną rolę tego ulepionego drażetkowym CGI widowiska ma unieść debiutująca w poważnym kinie Ariana Grande. W końcu, iż 160 minut, które spędzę w kinie, zaowocuje jedynie połową historii – na resztę będę musiał poczekać okrągły rok, tropem łasych na moje pieniądze i czas oszustw pokroju finałowych części "Hobbita", "Igrzysk śmierci" czy "Harry'ego Pottera". Zbierzcie te informacje do kupy, a choćby największy entuzjasta kina w mig zamieni się w zblazowanego tetryka. A jednak – sam nie dowierzam, iż to mówię – "Wicked" to prawdziwy diament. Cudownie zagrany i zaśpiewany, intelektualnie stymulujący spektakl, zarazem pokornie kłaniający się tradycji amerykańskiego musicalu, jak i zalotnie mrugający okiem, rewidując sensy i znaczenia legendarnego filmu Fleminga.
W "Wicked" do krainy Oz wpadamy na skrzydłach pędzącej po niebie kamery. Gdy otoczona przyjaciółmi Dorotka gdzieś w rogu ekranu spaceruje tryumfalnie drogą z żółtej kostki, w wiosce nieopodal mieszkańcy palą akurat kukłę Złej Czarownicy z Zachodu. euforia jest ogromna, bo nareszcie zapanował pokój – zielona wiedźma zabita przez Flemingowską protagonistkę żegnana jest wiwatem wolności i jęzorami ognia, ceremonialnie wznieconymi przez Glidnę, Dobrą Czarownicę z Północy (Ariana Grande). Poza drewnem oraz słomą słychać tu jednak i trzask moralny. Kukła, zżerana przez płomienie w takt wesołej piosenki celebrującej ludzką śmierć, stanowi najjaśniejszy punkt programu tego święta mordu i zniszczenia w Cukierkolandii. "Czy ona przypadkiem nie była twoją przyjaciółką?" – przytomnie pyta nagle Glindę jeden z wiwatujących Manczkinów. "Cóż… znałam ją" – odpowiada zmieszana Czarownica, zabierając widza w przeszłość, adekwatną część filmowych wydarzeń.
Raz, dwa i nagle jesteśmy w szkolnych murach. Glinda i Elfaba (Cynthia Erivo) przecinają się pierwszy raz na uniwersytecie Shiz, przypominającym skrzyżowanie Hogwartu, Disneylandu i przestrzeni Gerwigowskiej "Barbie". Ich złożona relacja działa dla "Wicked" jako fabularna oś, determinując tempo akcji i dzieląc historię na etapy: od wzajemnej niechęci, przez otworzenie się na siebie nawzajem, po nieoczekiwanie zażyłą przyjaźń. Ta złożoność, jak w każdym dobrym musicalu, oparta jest na sprawnym dekodowaniu klisz, nadawaniu głębi ostrym, pozornie jednowymiarowym sylwetkom. I, serio, nie da się ostrzej.
Punkt wyjścia odsyła bowiem do klasyków kina dla nastolatek, przywodząc dynamikę bohaterek "Wrednych dziewczyn" czy "High School Musical". Jedna jest więc bogata, popularna (♫ po-puuu-lar ♫) i płytka; druga wyszydzana przez swój zielony kolor skóry, ambitna i oddana pilnej nauce. Jedna nie posiada w sobie magii, druga ma jej aż nadmiar, ale nie potrafi nad nią zapanować. Splot przypadków zmusza dziewczęta do współdzielenia pokoju w akademiku; to z kolei pozwala odkryć, iż obie do szczęścia potrzebują tego, co akurat posiada ta druga. Glinda z zazdrością w oczach spogląda na pobierane przez Elfabę elitarne prywatne lekcje czarów u Madame Morrible (Michelle Yeoh). Tę natomiast dobija niezaspokojona potrzeba akceptacji, o którą popularna Barbie nigdy nie musiała zabiegać. Wychodząc z egoistycznych pobudek, bohaterki prędko zorientują się, iż nie ma lepszego spoiwa dla przyjaźni niż dopełniające się różnice charakterów.
Pełnych obaw musicalowych fanatyków od razu uspokajam – "Wicked" zagrane jest fenomenalnie. Powoli odpływająca od muzyki na korzyść aktorstwa Grande jest tak zjawiskowa, iż ma się wrażenie, jakby (wybaczcie kliszę) urodziła się tylko po to, by wcielić się w rolę Glindy. Nie tylko dlatego, iż 12 lat temu wykonała już wariację na temat jednego z filmowych utworów w duecie z MIKĄ. Nie dlatego też, iż zanim nauczyła zarzucać włosami Elfabę, wyszkoliła w tym na girl-bossowej nucie miliony zasłuchanych w jej muzyce nastolatek. Wchodząc w szpilki powierzchownej bohaterki, Grande z dużą samoświadomością igra w końcu z własną łatką płytkiej piękności, na przemian wyciągając z Glindy nieskończone pokłady komediowego potencjału i przewrotnej polemiki.
Erivo nie ustępuje jej na krok – z lekkością unosi niewiarygodny spokój swojej bohaterki, stanowiący naturalny kontrapunkt dla żywiołowości koleżanki. Te charakterologiczne, wizualne i ambicjonalne różnice aktorki tematyzują zresztą wokalnie. Czterooktawowy, niezwykle imponujący zakres Grande przeciwstawiony jest soulowo-jazzującej łatwości Erivo – oczami wyobraźni widzę, jak gdzieś tam z góry Whitney Houston i Aretha Franklin słuchają ich wykonów i kiwają głową z aprobatą.
Ale "Wicked" to nie tylko fascynujący koncert rozpisany na dwa zróżnicowane zestawy strun głosowych. To przede wszystkim tryumf wrażliwego postmodernizmu; intelektualne ćwiczenie, które wywracając na drugą stronę sensy "Czarnoksiężnika…", komplikuje naraz schematy oryginału, jak i jego odbioru. Odpowiadający za scenariusz duet Winnie Holzman i Stephen Schwartz starają się ugrać coś ponad szpanerską zabawę w nadpisywanie trudnej przeszłości ikonicznej antagonistki. Snując opowieść o tym, co ją ukształtowało, oddają bohaterce sprawiedliwość – pokazują nietolerancję, z którą musiała się mierzyć, ale i brutalność świata, zdolną do pokiereszowania choćby największych marzeń. Co jednak najciekawsze, udaje im się to zrobić w ramach granic świata wyznaczonych przez Fleminga.
Elementy nowej historii pasują jak ulał do luk pozostawionych przez oryginalną narrację. Swoje "prawdziwe" znaczenie (często głęboko wzruszające) otrzymują trzewiki, Tchórzliwy Lew, droga z żółtej kostki, skrzydlate małpy, usypiające kwiatki, a choćby kapelusz i latająca miotła Elfaby, słowem – wszystko to, co u Fleminga działało jako niewyjaśniona magiczna sztuczka, wizualny trick, zachęcający do zanurzenia się w kolorycie świata. W związku z tym seans "Wicked" nie przypomina mierzenia się z "wariacją na temat". To kinofilska, zakochana w "Czarnoksiężniku…" rewizja, refleksja wynikająca wprost z reguł krainy Oz, snuta z perspektywy postaci, której przed laty odebrano prawo głosu.
Mając to wszystko na uwadze, aż żal bierze, iż po latach perturbacji realizacyjnych za adaptację "Wicked" wziął się Jon M. Chu. Nie zrozumcie mnie źle – ten sprawny amerykański rzemieślnik radzi sobie naprawdę nieźle w walce z uczuciem znużenia, o które naprawdę nietrudno przy tak kolosalnym metrażu i (siłą rzeczy) rozwodnionej na potrzeby dwutomowego dzieła fabule. Równie dobrze wychodzi mu balansowanie pomiędzy formą współczesnego widowiska a klasycznego musicalu ery Technicoloru; pomiędzy nasyconym CGI a namacalną, teatralną dekoracją. Ba, radzi sobie choćby z podtrzymaniem karnawałowo-pstrokatej atmosfery, czy to w scenach grupowych, czy ograniczonych jedynie do duetu protagonistek. Po prostu mało tu kreatywnej inscenizacji; czegoś, co autorską sygnaturą odróżniłoby "Wicked" od wizualnej nijakości współczesnego kina wysokobudżetowego. Grande i Erivo robią, co mogą, by odciągnąć widza od tych myśli, choć biorąc pod uwagę niemal trzygodzinny metraż, trochę żal, iż w głowie nie zostaje choćby jeden wyraźny powidok imponującej sekwencji tanecznej. Wszystkie są po prosto (o zgrozo!) bardzo kompetentnie zrealizowane, ale w odróżnieniu od wyczynów aktorek i mocy samego scenariusza, zwyczajnie brakuje im magii.
Kończąc ten tekst, wracam myślami do moich emocji sprzed seansu i nie mogę przestać się uśmiechać. Uśmiecham się jeszcze bardziej, spiskowo podejrzewając, iż wszystko, co zniechęcało mnie do wybrania się na "Wicked" być może było jedną z najbardziej spójnych z filmem kampanii marketingowych ostatnich lat. Pobrzmiewający od pierwszych do ostatnich momentów seansu morał to przecież "nie oceniaj na podstawie pierwszego wrażenia". Uczy tego historia zielonej wiedźmy, której złowieszczość dopisujemy na podstawie zakorzenionego w stereotypach physis. Uczy tego obłuda krainy Oz, miejsce szczęśliwości kontrolowanej kastowo, definiująca dobro i zło według własnego politycznego interesu. Uczy w końcu wielka myśl stojąca za całym musicalem, iż archetypom i toposom warto czasem rozłupać kruche skorupy dla wydobycia pokładów ciekawych i zaskakujących potencjałów. Kto by się spodziewał, iż "Wicked" tę samą lekcję-psotę sprawi widzom swoimi zwiastunami, informacjami prasowymi, bajzlem na planie i odważnymi decyzjami castingowymi. Szanowni Państwo, zostaliśmy zrobieni w balona. Nie wiem jak wy, ale ja czuję się z tym znakomicie.
W "Wicked" do krainy Oz wpadamy na skrzydłach pędzącej po niebie kamery. Gdy otoczona przyjaciółmi Dorotka gdzieś w rogu ekranu spaceruje tryumfalnie drogą z żółtej kostki, w wiosce nieopodal mieszkańcy palą akurat kukłę Złej Czarownicy z Zachodu. euforia jest ogromna, bo nareszcie zapanował pokój – zielona wiedźma zabita przez Flemingowską protagonistkę żegnana jest wiwatem wolności i jęzorami ognia, ceremonialnie wznieconymi przez Glidnę, Dobrą Czarownicę z Północy (Ariana Grande). Poza drewnem oraz słomą słychać tu jednak i trzask moralny. Kukła, zżerana przez płomienie w takt wesołej piosenki celebrującej ludzką śmierć, stanowi najjaśniejszy punkt programu tego święta mordu i zniszczenia w Cukierkolandii. "Czy ona przypadkiem nie była twoją przyjaciółką?" – przytomnie pyta nagle Glindę jeden z wiwatujących Manczkinów. "Cóż… znałam ją" – odpowiada zmieszana Czarownica, zabierając widza w przeszłość, adekwatną część filmowych wydarzeń.
Raz, dwa i nagle jesteśmy w szkolnych murach. Glinda i Elfaba (Cynthia Erivo) przecinają się pierwszy raz na uniwersytecie Shiz, przypominającym skrzyżowanie Hogwartu, Disneylandu i przestrzeni Gerwigowskiej "Barbie". Ich złożona relacja działa dla "Wicked" jako fabularna oś, determinując tempo akcji i dzieląc historię na etapy: od wzajemnej niechęci, przez otworzenie się na siebie nawzajem, po nieoczekiwanie zażyłą przyjaźń. Ta złożoność, jak w każdym dobrym musicalu, oparta jest na sprawnym dekodowaniu klisz, nadawaniu głębi ostrym, pozornie jednowymiarowym sylwetkom. I, serio, nie da się ostrzej.
Punkt wyjścia odsyła bowiem do klasyków kina dla nastolatek, przywodząc dynamikę bohaterek "Wrednych dziewczyn" czy "High School Musical". Jedna jest więc bogata, popularna (♫ po-puuu-lar ♫) i płytka; druga wyszydzana przez swój zielony kolor skóry, ambitna i oddana pilnej nauce. Jedna nie posiada w sobie magii, druga ma jej aż nadmiar, ale nie potrafi nad nią zapanować. Splot przypadków zmusza dziewczęta do współdzielenia pokoju w akademiku; to z kolei pozwala odkryć, iż obie do szczęścia potrzebują tego, co akurat posiada ta druga. Glinda z zazdrością w oczach spogląda na pobierane przez Elfabę elitarne prywatne lekcje czarów u Madame Morrible (Michelle Yeoh). Tę natomiast dobija niezaspokojona potrzeba akceptacji, o którą popularna Barbie nigdy nie musiała zabiegać. Wychodząc z egoistycznych pobudek, bohaterki prędko zorientują się, iż nie ma lepszego spoiwa dla przyjaźni niż dopełniające się różnice charakterów.
Pełnych obaw musicalowych fanatyków od razu uspokajam – "Wicked" zagrane jest fenomenalnie. Powoli odpływająca od muzyki na korzyść aktorstwa Grande jest tak zjawiskowa, iż ma się wrażenie, jakby (wybaczcie kliszę) urodziła się tylko po to, by wcielić się w rolę Glindy. Nie tylko dlatego, iż 12 lat temu wykonała już wariację na temat jednego z filmowych utworów w duecie z MIKĄ. Nie dlatego też, iż zanim nauczyła zarzucać włosami Elfabę, wyszkoliła w tym na girl-bossowej nucie miliony zasłuchanych w jej muzyce nastolatek. Wchodząc w szpilki powierzchownej bohaterki, Grande z dużą samoświadomością igra w końcu z własną łatką płytkiej piękności, na przemian wyciągając z Glindy nieskończone pokłady komediowego potencjału i przewrotnej polemiki.
Erivo nie ustępuje jej na krok – z lekkością unosi niewiarygodny spokój swojej bohaterki, stanowiący naturalny kontrapunkt dla żywiołowości koleżanki. Te charakterologiczne, wizualne i ambicjonalne różnice aktorki tematyzują zresztą wokalnie. Czterooktawowy, niezwykle imponujący zakres Grande przeciwstawiony jest soulowo-jazzującej łatwości Erivo – oczami wyobraźni widzę, jak gdzieś tam z góry Whitney Houston i Aretha Franklin słuchają ich wykonów i kiwają głową z aprobatą.
Ale "Wicked" to nie tylko fascynujący koncert rozpisany na dwa zróżnicowane zestawy strun głosowych. To przede wszystkim tryumf wrażliwego postmodernizmu; intelektualne ćwiczenie, które wywracając na drugą stronę sensy "Czarnoksiężnika…", komplikuje naraz schematy oryginału, jak i jego odbioru. Odpowiadający za scenariusz duet Winnie Holzman i Stephen Schwartz starają się ugrać coś ponad szpanerską zabawę w nadpisywanie trudnej przeszłości ikonicznej antagonistki. Snując opowieść o tym, co ją ukształtowało, oddają bohaterce sprawiedliwość – pokazują nietolerancję, z którą musiała się mierzyć, ale i brutalność świata, zdolną do pokiereszowania choćby największych marzeń. Co jednak najciekawsze, udaje im się to zrobić w ramach granic świata wyznaczonych przez Fleminga.
Elementy nowej historii pasują jak ulał do luk pozostawionych przez oryginalną narrację. Swoje "prawdziwe" znaczenie (często głęboko wzruszające) otrzymują trzewiki, Tchórzliwy Lew, droga z żółtej kostki, skrzydlate małpy, usypiające kwiatki, a choćby kapelusz i latająca miotła Elfaby, słowem – wszystko to, co u Fleminga działało jako niewyjaśniona magiczna sztuczka, wizualny trick, zachęcający do zanurzenia się w kolorycie świata. W związku z tym seans "Wicked" nie przypomina mierzenia się z "wariacją na temat". To kinofilska, zakochana w "Czarnoksiężniku…" rewizja, refleksja wynikająca wprost z reguł krainy Oz, snuta z perspektywy postaci, której przed laty odebrano prawo głosu.
Mając to wszystko na uwadze, aż żal bierze, iż po latach perturbacji realizacyjnych za adaptację "Wicked" wziął się Jon M. Chu. Nie zrozumcie mnie źle – ten sprawny amerykański rzemieślnik radzi sobie naprawdę nieźle w walce z uczuciem znużenia, o które naprawdę nietrudno przy tak kolosalnym metrażu i (siłą rzeczy) rozwodnionej na potrzeby dwutomowego dzieła fabule. Równie dobrze wychodzi mu balansowanie pomiędzy formą współczesnego widowiska a klasycznego musicalu ery Technicoloru; pomiędzy nasyconym CGI a namacalną, teatralną dekoracją. Ba, radzi sobie choćby z podtrzymaniem karnawałowo-pstrokatej atmosfery, czy to w scenach grupowych, czy ograniczonych jedynie do duetu protagonistek. Po prostu mało tu kreatywnej inscenizacji; czegoś, co autorską sygnaturą odróżniłoby "Wicked" od wizualnej nijakości współczesnego kina wysokobudżetowego. Grande i Erivo robią, co mogą, by odciągnąć widza od tych myśli, choć biorąc pod uwagę niemal trzygodzinny metraż, trochę żal, iż w głowie nie zostaje choćby jeden wyraźny powidok imponującej sekwencji tanecznej. Wszystkie są po prosto (o zgrozo!) bardzo kompetentnie zrealizowane, ale w odróżnieniu od wyczynów aktorek i mocy samego scenariusza, zwyczajnie brakuje im magii.
Kończąc ten tekst, wracam myślami do moich emocji sprzed seansu i nie mogę przestać się uśmiechać. Uśmiecham się jeszcze bardziej, spiskowo podejrzewając, iż wszystko, co zniechęcało mnie do wybrania się na "Wicked" być może było jedną z najbardziej spójnych z filmem kampanii marketingowych ostatnich lat. Pobrzmiewający od pierwszych do ostatnich momentów seansu morał to przecież "nie oceniaj na podstawie pierwszego wrażenia". Uczy tego historia zielonej wiedźmy, której złowieszczość dopisujemy na podstawie zakorzenionego w stereotypach physis. Uczy tego obłuda krainy Oz, miejsce szczęśliwości kontrolowanej kastowo, definiująca dobro i zło według własnego politycznego interesu. Uczy w końcu wielka myśl stojąca za całym musicalem, iż archetypom i toposom warto czasem rozłupać kruche skorupy dla wydobycia pokładów ciekawych i zaskakujących potencjałów. Kto by się spodziewał, iż "Wicked" tę samą lekcję-psotę sprawi widzom swoimi zwiastunami, informacjami prasowymi, bajzlem na planie i odważnymi decyzjami castingowymi. Szanowni Państwo, zostaliśmy zrobieni w balona. Nie wiem jak wy, ale ja czuję się z tym znakomicie.