Od jakiegoś czasu mam nieodparte wrażenie, iż przeżywam ponownie lata 80. XX wieku. Fajne uczucie, bo można się znów poczuć młodo. Znienacka tegoroczna zima, podobnie jak TAMTA zrobiła się mroźna i śnieżna. Kiedy dotarło do mnie, iż na prezenty gwiazdkowe szykuję paczki żywnościowe (co prawda w postaci eleganckich koszy), w których dominują produkty rozsądne (raczej oliwa niż ośmiorniczki), a ilość kupionych w ostatnich tygodniach ciepłych skarpet przekroczyła średnią z ostatnich 10 lat, uznałam, iż już się dokonało: wróciłam do przeszłości.
ZŁY według powieści Tyrmanda
Kiedy jeszcze okazało się, iż Teatr Bogusławskiego w Kaliszu wystawia „Złego” Leopolda Tyrmanda – lekturę z moich nastoletnich lat – uznałam, iż mam rzadką w życiu szansę przeżyć jeszcze raz własną młodość. Do „Złego” dotarłam przez „Dziennik 1954”, jego pierwsze londyńskie jeszcze wydanie, z którego potem uzupełniałyśmy wykreślone przez cenzurę fragmenty z pierwszego krajowego wydania, wpisując do egzemplarzy książek odpowiednie urywki i dziwiąc się, jak neutralne frazy mogą podlegać usunięciu.
Samo zaznaczenie ocenzurowanych miejsc informacją o stosowym przepisie było już sygnałem, iż oto coś się zmienia – Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk stał się jawnie działającą instytucją, a nie quasi-tajnym „biurem przy Mysiej”.
ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński
Tyrmand budził w moim pokoleniu zainteresowanie głównie jako pisarz „na indeksie”, „Zły” był elementem zapoznawania się z całokształtem jego dorobku.
Tyrmand zadedykował swoją książkę Warszawie – miastu, które dopiero zaczynało się podnosić z wojennych zniszczeń, ale jeszcze nie do końca zmieniło się w modernistyczną stolicę odbudowaną zgodnie z zasadami socjalistycznej, radzieckiej urbanistyki. Ten kontekst tworzył klimat książki – historii o mieście, jakiego już nie ma, ale które żyje w pamięci tych, co tu powrócili.
ŁYZ grudniowy
Idąc przez śnieg z parkingu do wejścia kaliskiego teatru, rzuciłam okiem na słup, na jakim zwykle wisiały plakaty ze spektakli. Tym razem był oklejony na czarno, a znajdujące się na nim litery układały się w dziwny napis: „ŁYZ”. Dopiero po chwili dotarło do mnie, iż to niesymetryczne litery sąsiadujących ze sobą plakatów tworzą owo tajemnicze słowo, a naprawdę to tytuł spektaklu wyreżyserowanego przez Radosława Rychcika.
ZŁY plakat, materiały organizatora
Kontekst zwielokrotniał aurę tajemniczości – wszak „Zły” to kryminał, nadwiślański western o jedynym sprawiedliwym, który niczym szeryf Will Kane, albo jakiś inny Batman, dba o bezpieczeństwo zwykłych mieszkańców w mrocznej i opanowanej przez przestępców stolicy.
Rychcik ma już duże doświadczenie w budowaniu fabuł na podstawie powieści („Lalka” w Teatrze Fredry w Gnieźnie), czy też w interpretowaniu polskiej kultury poprzez amerykańską popkulturę („Dziady” w Teatrze Nowym w Poznaniu), toteż „Zły” z jego komiksowym rodowodem wydawał się idealnym materiałem do zainscenizowania przez tego właśnie reżysera.
Wchodząc do teatru, odniosłam wrażenie, iż reżyser postanowił tym razem przegotować spektakl wykraczający poza ograniczenia sceny i obejmujący całe environment, co wprowadzać miało widzów w klimat peerelowskich lat 50. Drogę do foyer zagrodziła nam młoda dziewczyna z marsową miną i po konsomolsku przepasaną w pasie białą koszulą. Bardzo uważnie studiowała nasze zaproszenie, jakby próbując wykryć ślady jakiegoś fałszerstwa. Jak rasowy peerelowski milicjant z lekkim rozczarowaniem oddała nam druk, nie mogąc znaleźć w nim nic podejrzanego, i odblokowała wejście.
Nie wiem, czy wtedy, kiedy widzowie szerszym strumieniem zaczęli napływać do teatru, mogła sobie pozwolić na tak rozbudowany performans, ale spełniała się w nim znakomicie „Epigenetyka” – pomyślałam sobie, bo trudno było mi uwierzyć, by reżyser miał wystarczająco dużo czasu, by do takiej perfekcji doprowadzić rolę marginalnej w sumie postaci. Może jednak było inaczej?
W szatni dwóch „pryszczatych” całkowicie ignorując nasze pojawienie się, zabrało nasze okrycia wierzchnie, rzucając jedynie „na jeden numerek?”, co upewniło mnie w tym, iż twórcy bardzo starannie zadbali o odtworzenie peerelowskiego savoir-vivre. Kiedy jeszcze okazało się, iż nie mogę kupić programu, bo inna, nieśmiało uśmiechająca się dziewczyna, powiedziała, iż „nie ma drobnych” i zaproponowała, bym „poszła rozmienić pieniądze”, mój zachwyt nad dbałością o szczegóły dosięgnął zenitu.
Kaliski spektakl
W tym, iż nie mogła to być teatralna politique d’acceuil, upewniła mnie pierwsza scena przedstawienia – stojące w kolejce postacie, które w miarę rozwoju wydarzeń zaczynały coraz bardziej narzekać, śpiewnie zawodząc, a potem – kiedy już zawiązała się akcja – napadły na Martę Majewską (Aleksandra Pałka-Łopatka), iż się niepotrzebnie czepia Mechcickiego (Błażej Stencel), który zniszczył jej lekarstwa dla matki.
ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński
Ta pierwsza scena identyfikacji z oprawcą, po ty by wzmocnić w ofierze poczucie bezsilności, wprowadziła jakiś uniwersalizujący, ponadczasowy, bardzo polski typ relacji międzyludzkich.
Chyba o taką uniwersalizację opowieści o latach 50. chodziło reżyserowi, ponieważ dopisał kilka aktualizujących wtrętów. Marta odpowiadając na atak Mechcickiego, pytająco krzyczy, co do niej ma, od razu samej sobie odpowiadając: może i miałam aborcję, mam przyjaciół gejów. Rychcik w duchu equal opportunity action zmienił płeć jednego z protagonistów – redaktora Edwina Kolanko. Tu jest on Edwiną Kolanko (Małgorzata Kałędkiewicz) i wdaje się w raczej współczesne w duchu, publiczne pieszczoty z sędzią Zofią Chwałą (Izabela Wierzbicka).
Radziecka Warszawa
Scenografia Łukasza Błażejewskiego ukazuje miasto niezniszczone, wyposażone już w swoje ikoniczne obiekty: Cedet przy Alejach Jerozolimskich (oddany do użytku w 1951 roku), tunel przy Dworcu Warszawa Stadion (wybudowany w 1955 roku), który tu symbolizuje warszawskie Szmulki. Przedwojenną Warszawę reprezentuje budynek kina Atlantic, jeden z niewielu, jakie przetrwały. Uzupełnione jest to kopiami charakterystycznych neonów: właśnie kina oraz kawiarni Telimena i Kameralna.
ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński
Powieść Tyrmanda liczy – w zależności od wydania – ponad sześćset lub siedemset stron. Pojawia się w niej kilkanaście postaci wzajemnie ze sobą powiązanych. Wykroić z tego materiał na choćby i trzygodzinne przedstawienie to duża sztuka.
Rychcik zdecydował się nie redukować jakoś drastycznie któregokolwiek wątków, toteż w różnych chwilach przedstawienia jako dominujące pojawiają się motywy, które bardziej ukazują panoramę postaci i wydarzeń, niż przybliżają wyjaśnienie zagadki, kim jest tytułowy Zły. Mamy wątek Sin City à la polonaise: niewierna Marta flirtuje z doktorem Halskim (Jakub Łopatka), a ten ostatni pozwala sobie na „ukojenie” z femme fatale Olimpią (Izabela Beń-Olejniczak).
Kawiarniane przekomarzanki Marty i doktora Halskiego brzmią dokładnie tak, jak dialogi w amerykańskich tużpowojennych filmach o „niezależnych” kobietach i „prawdziwych” mężczyznach i w tej chwili nieco trącą myszką, chociaż lekko komiksowy entourage całego przedstawienia bierze te dialogi w ironiczny cudzysłów.
Mamy polskie Chicago – miasto opanowane przez gangsterów pod wodzą Filipa Merynosa (Michał Wierzbicki), którzy mówią knajacko-warszawskim dialektem i których skomplikowany przekręt na biletach na mecz Polska – Węgry staje się w pewnym momencie centrum opowieści. Jednak postać jedynego dobrego, ostatniego sprawiedliwego – Złego (Adam Kupaj) gdzieś się po drodze gubi.
Fakt, iż ci sami aktorzy grają po kilka postaci, też nie pomaga w nadążaniu za fabułą.
Ujęcie Złego „na gorącym uczynku” wydaje się raczej wynikiem jakiejś bezładnej bieganiny niż donosu, który pomógł w dochodzeniu inspektorowi Dziarskiemu (Jakub Łopatka). Osobnym planem są natomiast rozmowy o kondycji młodzieży i możliwości jej „poprawy”, które wydają się współcześnie nieznośnie dydaktyczne (po wydaniu „Złego” Tyrmand został zaproszony przez milicję do wygłaszania umoralniających pogadanek dla młodzieży).
Wielki polski mit
Czyżby więc decyzja o wystawieniu przeszło sześćdziesięcioletniej powieści była wynikiem podążania za wielkim polskim mitem-pragnieniem: iż oto pojawi się jakiś jeden zbawca, który rozwiąże wszystkie problemy i zaprowadzi porządek, zdejmując z każdego z nas odpowiedzialność za wspólne dobro i innych ludzi? Tajemniczy mściciel, który weźmie na siebie rolę powszechnego zbawiciela, którego nie ograniczają przepisy prawa, zasady, bo wystarczy, iż on chce dobrze i wielu o tym przekona?
ZŁY wg powieści Leopolda Tyrmanda, fot. Krzysztof Bieliński
Ktoś, kto wie, iż rzeczywistość jest w gruncie rzeczy nieskomplikowana i wystarczy ktoś „dobry” z poczuciem misji, kto własną siłą da nauczkę wszystkim „złym”, jakkolwiek byśmy ich nie zdefiniowali?
Przyjedzie na białym koniu i wreszcie zrobi tu porządek, a my będziemy mogli nadal, bez wyrzutów sumienia, tak jak w początkowej scenie spektaklu Rychcika, identyfikować się z napastnikiem, bo on ma siłę, która – tak długo jak nie jest zwrócona przeciwko nam – daje poczucie bezpieczeństwa. Bo jeżeli nie pojawi się ktoś taki, to kto biednych Polaków uratuje?
Chyba iż rację miał literat, rówieśnik Tyrmanda, Tadeusz Konwicki, który w swoich wydanych po raz pierwszy w 1982 roku „Wschodach i zachodach księżyca” pisał:
„Nas uratuje cud. Kolejny realny cud. Polska żyje cudami. Inne kraje potrzebują dla swej egzystencji dobrych granic, rozumnych sojuszów, zdyscyplinowanych społeczeństw, a nam wystarczy przyzwoity cud. Raz na pół wieku solidny cud na pograniczu nie cudu. Jeszcze nie wiem, co to będzie. Niesłychany zbieg okoliczności, zdumiewający układ planet albo nagły powiew wichru z głębi kosmosu. Ten cud nakarmi nas boską ektoplazmą na następne pięćdziesiąt lat. A potem zobaczymy”.
No chyba, iż pokona nas epigenetyka.