Napisała: Karolina "The Superunknown" Andrzejewska
Właśnie mija czternaście lat od wydania jednej z tych płyt, które z powodzeniem można określić mianem prawdziwej petardy. I to w każdym tego słowa znaczeniu, od artystów, którzy ją stworzyli zaczynając, a na nietuzinkowej zawartości kończąc. „Them Crooked Vultures” – jedyny, jak do tej pory, album autorstwa grupy o tej samej nazwie ujrzał światło dzienne 16 (w Wielkiej Brytanii) i 17 (w USA) listopada 2009 roku. Co ciekawe, na kilka dni przed jego premierą zespół udostępnił go w całości na You Tube, co było niezwykle miłym gestem wobec fanów.
Tercet w składzie Josh Homm, John Paul Jones i Dave Grohl przebąkiwał o współpracy już w 2005 roku, jednak zabranie się na poważnie do pracy zajęło mu aż cztery lata. Cały proces zaowocował jednak wydaniem niezwykle oryginalnej brzmieniowo, soczystej i bezpretensjonalnej płyty, której fragmentów fani mieli okazję posłuchać na żywo już na trzy miesiące przed jej oficjalnym ukazaniem się. Them Crooked Vultures zagrali wtedy kilka koncertów, i to zarówno w USA, jak i w Europie, podczas których prezentowali pochodzące z debiutanckiego albumu utwory. W październiku 2009 roku pojawił się natomiast pierwszy singiel („New Fang”), z początkiem listopada kolejny („Mind Eraser, No Chaser”) więc w momencie swojej premiery płyta zadebiutowała na 12 miejscu listy Billboard, w pierwszym tygodniu sprzedaży zaliczając wynik na poziomie 70 tysięcy kopii.
Niektórzy krytycy marudzili, co prawda, iż materiał zawarty na „Them Crooked Vultures” brzmi jak nieco zmodyfikowane dokonania Queens of the Stone Age, jednak większość z nich doceniła kunszt i pomysłowość tego projektu. Dowodem na kompletnie niekomercyjne i pozbawione wyrachowania podejście do idei wydania płyty pod wspólnym szyldem może być także fakt, iż mniej więcej w tym samym czasie ukazała się również płyta z największymi przebojami Foo Fighters, która z powodzeniem mogła przecież przyćmić to, co na twórczym marginesie mieli do zaproponowania Homme, Jones i Grohl.
„Them Crooked Vultures” to trzynaście kompozycji utrzymanych w klimacie alternatywnego rocka ale, de facto, nie dających się tak łatwo zaszufladkować. Muzycy sięgnęli tu po bogate instrumentarium oraz samodzielnie wyprodukowali album. W większości wypadków postawiono na rozbudowane muzycznie kompozycje, niby wymagające bo trwające średnio po pięć minut, ale jednak niezwykle melodyjne, bujające i, co jest dodatkowym atutem, z ciętymi, a czasem też dowcipnymi tekstami.
Na szczególną uwagę zasługuje hipnotyczne "Interlude with Ludes", które pewnie nie każdemu przypadnie do gustu, ale nie sposób nie docenić tego transowego klimatu i imponujących wokali, które panowie nam w tej kompozycji serwują. Trzy rozpoczynające tracklistę utwory - "No One Loves Me & Neither Do I”, “Mind Eraser, No Chaser” oraz „New Fang" to z kolei klasyczne rozgrzewacze, a każdy z nich ma tak wspaniały groove, że nawet gdy słucha się ich podczas jazdy samochodem, nie sposób usiedzieć w miejscu.
Podobnie rzecz ma się zresztą ze „Scumbag Blues” (Ta perkusja! Ta gitara! Te klawisze!) czy dość złowieszczym w swej wymowie „Bandoliers". W rozpędzonym „Caligulove” dostajemy za to klasyczny tekst w stylu Josha Homme, przywołujący skojarzenia z „Little Sister” QOTSA. A jeżeli owych skojarzeń potrzebujemy więcej to, w mojej ocenie, do twórczości macierzystej kapeli Homme’iego najbliżej jest utworowi „Gunman”. Za to wyraźne wycieczki w stronę brzmienia Led Zeppelin pojawiają się, według mnie, w „Elephants”.
Największą wartością tego (niestety) jedynego albumu Them Crooked Vultures jest dla mnie właśnie to, iż jest on znakomitą fuzją, w której pobrzmiewają, co prawda, echa dokonań wszystkich zespołów, z których pochodzą członkowie tej supergrupy, ale równocześnie jest on czymś świeżym i nieskrępowanym. Po czternastu latach od premiery ta muzyka nie musi się choćby czymkolwiek bronić, nadal wzbudza tak samo duży zachwyt i daje masę radości. Wyraźnie czuć, że właśnie z takich pobudek została stworzona.
Jeśli nie mieliście okazji poznać „Them Crooked Vultures” wtedy, gdy płyta ta pojawiła się w sprzedaży to zachęcam do zapoznania się z nią przede wszystkim w wydaniu koncertowym. To jak harmonijnie panowie się ze sobą zgrywają, jak uzupełniają wzajemnie i z jak wielkim zaangażowaniem prezentują swoją muzykę jest prawdziwą ucztą dla oczu i uszu.