Jeśli uwielbiacie „Bridgertonów”, ale też chcielibyście zobaczyć brzydką prawdę skrywającą się pod tą toną kostiumowego lukru, zobaczcie „Łowczynie”. Serial Apple TV+ to cudowna błyskotka z odświeżającą nutką realizmu.
Wydawałoby się, iż gatunek serialu kostiumowego przeszedł w ostatnich latach takie trzęsienie ziemi, iż trudno już widza czymkolwiek zaskoczyć. A jednak „Łowczynie„, urocza, a przy tym daleka od banalnej świeżynka Apple TV+ – której 1. sezon liczy osiem odcinków, a ja widziałam przedpremierowo całość – dają radę zrobić to i wiele więcej.
Łowczynie – o czym jest serial kostiumowy Apple TV+?
Nie ujmując nic „Bridgertonom„, którzy przetarli szlaki dla rewizjonistycznych dramatów kostiumowych ze współczesnym twistem, „Łowczynie” z każdym kolejnym odcinkiem udowadniają, iż da się to zrobić jeszcze lepiej, jeszcze odważniej i tak, abyśmy w jednej chwili czuli się jak w bajce, a w drugiej zostali bezlitośnie sprowadzeni na ziemię. Produkcja autorstwa brytyjskiej komiczki Katherine Jakeways („Tracey Ullman’s Show”, „Mogę cię zniszczyć”), oparta na niedokończonej powieści Edith Wharton, idzie o krok dalej w rewolucjonizowaniu pachnącego naftaliną gatunku. I robi to fantastycznie, pokazując, co tak naprawdę dzieje się po „i żyli długo i szczęśliwie”.
W serialu, dziejącym się w latach 70. XIX wieku, a więc niemal dokładnie w tym samym czasie co tradycyjny do bólu „Pozłacany wiek„, poznajemy grupkę amerykańskich dziewczyn z Nowego Jorku – reprezentujących, jak by to ujął Julian Fellowes, „nowe pieniądze” – które przyjeżdżają do Londynu na ślub koleżanki i zarazem bal debiutantek. Nan (Kristine Froseth, „Szukając Alaski”), jej siostra Jinny (Imogen Waterhouse, „The Outpost), Mabel (Josie Totah, „Saved by the Bell”), Lizzy (Aubri Ibrag, „Klub nurkowy”) i wychodząca za mąż za lorda Conchita (Alisha Boe, „Trzynaście powodów”) z szalonym impetem i energią wkraczają w angielskie wyższe sfery, powodując pyszne zderzenie kulturowe. Głośne, roześmiane, roztańczone, szukające wrażeń pannice wyraźnie bowiem przybyły nie tylko zza oceanu, ale i z innej epoki. I jeszcze ośmielają się stawiać siebie i swoją przyjaźń na pierwszym miejscu.
Na tym, iż bohaterki myślą tak jak współczesne dziewczyny i nie boją się wykrzyczeć na cały głos, co myślą, polega cały urok „Łowczyń” – i zarazem pewnie jest to powód, dla którego nie do każdego ten serial trafi. W przeciwieństwie do „Bridgertonów” produkcja Apple TV+ jest feministyczna każdym calu, mocno stawiając na girl power i ani przez sekundę za to nie przepraszając. Nie raz, nie dwa bohaterki mówią wprost, iż tak, może i chcą znaleźć w Londynie męża – choć nie wszystkie – ale znacznie bardziej interesuje je bycie sobą i czerpanie z życia pełnymi garściami. Co oczywiście jest dość egzotycznym konceptem z punktu widzenia angielskich dam i dżentelmenów, jak również ich dzieci, będącym w podobnym wieku co rozkrzyczane Amerykanki.
Łowczynie – Bridgertonowie z potrzebną nutką realizmu
Szok przeżywają więc rodzice Dicka (Josh Dylan, „Noughts + Crosses”), nowego męża Conchity, oraz jego rodzeństwo, Honoria (Mia Threapleton, „Shadows”) i James (Barney Fishwick, „Z pamiętnika położnej”). Brytyjskich bohaterów serialu w większości łączy to, iż uważają bogatych Amerykanów za wulgarnych, pozbawionych gustu barbarzyńców, a jednocześnie najzwyczajniej w świecie potrzebują ich pieniędzy, bo czasy, kiedy z bycia lordem dało się utrzymać, powoli zaczynają odchodzić do lamusa. W efekcie dochodzi więc do nieoczywistych romansów, które w innych okolicznościach zostałyby uznane za mezalians, a tak możemy cieszyć się gorącymi trójkątami miłosnymi.
Z romantycznych wątków wybija się zwłaszcza ten z Nan, Theo (Guy Remmers, „Lessons”) i Guyem (Matthew Broome) w rolach głównych – ze względu na kornwalijską oprawę pojawia się błyskawiczne skojarzenie z „Poldarkiem”, a nie przeszkadza też fakt, iż obaj panowie to praktycznie debiutanci w serialowym świecie. Nie ma więc sytuacji w stylu: „gdzie ja go widziałam?”. W serialu nie brakuje wątków LGBTQ+, rozmów o wszelkiego typu równości, odkrywania własnej wartości – na tym polu ostatnim wyróżnia się pani St. George (Christina Hendricks, „Mad Men”). Jest też temat depresji poporodowej, napaści seksualnej i ogólnie upokorzeń doznawanych przez kobiety w tych „bajecznych” czasach, jak i szczególnie trudny wątek przemocowego małżeństwa.
W ogóle sposób, w jaki „Łowczynie” podchodzą do tematu małżeństwa, jest bardzo daleki od tego z „Bridgertonów”. Nie, nie każda z dziewczyn trafia od razu na tyrana, który dopuszcza się przemocy psychicznej i fizycznej, ale nie ulega wątpliwości, iż związek to raczej ciągła orka na ugorze niż happy end w momencie, kiedy młodzi stają przed ołtarzem w bajkowej oprawie. Serial Apple TV+ ostro i bezkompromisowo rozbija ten i wiele innych mitów, pokazując XIX-wieczne społeczeństwo jako koszmar kobiet. Co z tego, iż lśniący, kolorowy i pełen luksusu – skoro gorset da się co najwyżej poluzować, nie da się od niego uwolnić. Realistyczne czy wręcz cyniczne podejście do idealizowanych na ekranie romansów w kostiumie zdecydowanie wyróżnia „Łowczynie” spośród najodważniejszych choćby produkcji tego typu. I to bardzo, bardzo duży plus.
Łowczynie – czy warto oglądać serial Apple TV+?
Przy całym swoim społecznym rewolucjonizmie i stawianiu na brutalną prawdę o małżeństwie zamiast słodkiego „i żyli długo i szczęśliwie”, „Łowczynie” pozostają serialem sprawiającym wiele frajdy. Jasne, zorientowanie się po ślubie, iż twój perfekcyjny angielski mąż jest potworem, albo iż musisz poświęcić całe swoje życie w imię enigmatycznego „obowiązku”, nie brzmi najlepiej, ale te gorzkie refleksje to – tylko i aż – bardziej wartość dodana niż główna oś fabuły. Ta jest bowiem czysto rozrywkowa, a fakt, iż wiemy, iż pod tą warstwą lukru kryje się coś bardzo, bardzo paskudnego, paradoksalnie nie przeszkadza cieszyć się bogactwem kostiumów, pocztówkowymi widokami, nowoczesną oprawą muzyczną i miłosnymi perypetiami. To nie wykład z feminizmu, to popcornowa produkcja, która najpierw ma cieszyć oczy widzów, a dopiero później sugerować, że, ups, coś z tym urokliwym obrazkiem jest mocno nie tak.
Najlepszy przykład to – świetny! – odcinek świąteczny, rozpoczynający się od szalonej bitwy na śnieżki i przynoszący taką dawkę bożonarodzeniowego klimatu, iż filmy Hallmarku mogłyby się powstydzić, a kończący się… sami zobaczycie. „Łowczynie” są wypakowane emocjami, namiętnościami, romansami, skandalami – mają wszystko, co trzeba, aby zostać nowymi „Bridgertonami” i pokazują, czym mógłby być „Pozłacany wiek”, gdyby twórcy mieli odwagę pootwierać okna i wpuścić do niego więcej życia.
W nowości Apple TV+ życia zdecydowanie nie brakuje, co jest zasługą i odważnej realizacji, i cudnie napisanych, dowcipnych dialogów i obsady, która zamienia perypetie nastoletnich amerykańskich „dzikusek” w czyste złoto. W szczególności błyszczy Kristine Froseth, w kolejnej roli z charakterem po niezapomnianej Alasce Young, ale prawdopodobnie nie będziecie też mogli napatrzeć się na Christinę Hendricks, wprowadzającą ciepło, pewność siebie i wiele skomplikowanych emocji do serialu. Serialu, który wart jest uwagi też dlatego, iż w centrum stawia kobiecą przyjaźń.
W jakimś sensie „Łowczynie” stanowią idealny duet na jesień z „Lekcjami chemii„. Oba seriale są lekkie, urocze i błyskotliwe, za bezpretensjonalną fasadą skrywając znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać. Choć gdybym miała wybierać, powiedziałabym jednak, iż to „Łowczynie” są tym lepszym. Jest też szansa, iż zostaną z nami na dłużej – biorąc pod uwagę, jak kończy się 1. sezon, brak kontynuacji byłby ciężkim grzechem.