Lorde powraca z albumem intymnym i odważnym, obnażając się bardziej, niż kiedykolwiek. Nowozelandzka artystka postanowiła podążyć za swoim instynktem i stworzyć nową muzykę na własnych zasadach. W konsekwencji otrzymaliśmy Virgin – płytę niezwykle osobistą, a momentami wręcz szokującą.
Przed wydaniem Virgin Lorde miała na swoim koncie 3 albumy. Jej pierwsze wydawnictwo – Pure Heroine – zapewniło 16-letniej wtedy piosenkarce znaczącą pozycję na alternatywnej scenie muzycznej. Wydany w 2017 roku album Melodrama cieszył się nie mniejszą popularnością, dostarczając nam jedne z najlepszych popowych kawałków w historii. Cztery lata później ukazało się Solar Power, odchodzące zupełnie od melancholijnej narracji towarzyszącej poprzednim krążkom. Dla wielu fanów album ten okazał się być wręcz zbyt optymistyczny. Zapowiedź Virgin promowanego przez singiel What Was That przywrócił nadzieję miłośników twórczości wokalistki na powrót brzmienia sprzed dekady. Poniekąd marzenia te się ziściły. Czwarty album ma w sobie mrok i energię Pure Heroine, jednak sięga zdecydowanie głębiej.

Album zaczyna się utworem Hammer, który od razu wskazuje kierunek nowej płyty. Już pierwsze dźwięki wyrażają eksperymentalny charakter wydawnictwa, a słowa „Some days, I’m a woman, some days, I’m a man” bez ogródek zapowiadają, iż Lorde ma zamiar podzielić się ze słuchaczami cząstką siebie. Kolejny jest pierwszy z singli – What Was That. Jest to piosenka, której chyba najbliżej do Melodramy. Nie brakuje mu energetycznego podkładu, a w chwytliwym refrenie artystka nie hamuje swoich emocji. Wśród twórców Virgin nie znajdziemy Jacka Antonoffa, więc na próżno szukać tutaj charakterystycznych dla jego pracy dźwięków. Odejście od dawnych schematów dobrze słychać w utworze Shapeshifter. Przyznaję, iż początkowo trudno było mi przekonać się do specyficznej konstrukcji linii melodycznej, jednak dzięki temu zwróciłam jednak większą uwagę na słowa, które jeszcze niejednokrotnie na tej płycie będą zachwycać.
Man Of The Year jest drugim z singli i błyskawicznie urzekł mnie nagą szczerością. Pytania retoryczne, w których Lorde zastanawia się, czy ktoś jest w stanie pokochać ją w jej prawdziwej formie, odbijają się echem od delikatnej zwrotki, by przejść w silny, refleksyjny refren. Favourite Daughter to jeden z najlepszych utworów na płycie – jego tekst ponownie dotyka otwartością, natomiast melodia przywodzi na myśl najlepsze kawałki z początków kariery piosenkarki. Kiedy już wydawało mi się, iż artystce ciężko będzie obnażyć się jeszcze bardziej, usłyszałam Current Affairs. Zestawienie nawiązań do życia seksualnego Lorde ze słowami „Mama, I’m so scared” pozostawiło mnie emocjonalnie rozdartą.
Clearblue wprowadza pewną pauzę, skupiając się niemal zupełnie na wokalu piosenkarki. W tym krótkim utworze momentami słyszymy jedynie jej głos. Trudno zauważyć przejście do kolejnego numeru, którym jest GRMW. Odchodzi on na chwilę od tematyki typowej dla albumu. Lorde sama zaznacza, iż jest to kawałek dość głupiutki, a jego pisanie dało jej dużo radości. Być może jest to przystanek, którego potrzebowaliśmy, podążając wyboistą drogą Virgin. Jedną z moich ulubionych piosenek jest następna w kolejności – Broken Glass. Choć numer ponownie ukazuje demony wokalistki, jego taneczny ton rozbudza pewne poczucie nadziei. If She Could See Me Now także wypada bardziej optymistycznie, co podkreśla zapożyczenie z Suga Suga Baby Basha. Lekki nastrój zostaje jednak gwałtownie rozerwany na strzępy przez zamykający płytę utwór David. Piosenka emanuje chyba największą siłą ze wszystkich, więc zamieszczenie jej na samym końcu wydaje się najstosowniejszym wyborem.
Sama okładka Virgin okazała się zdradzać wiele, jednak nie spodziewałam się po Lorde aż takiej bezpośredniości. Ten krótki album rzeczywiście jest jak zdjęcie rentgenowskie – gwałtownie dostarcza wszystkich informacji potrzebnych, aby przejrzeć jego autorkę na wylot. 28-letnia wokalistka raczej nie ukrywa się za skomplikowanymi metaforami, a szczere do bólu słowa uderzają szczególnie mocno, zwłaszcza w połączeniu z emocjonalnym wokalem. Nie będę ukrywać, iż brzmienie albumu nie trafiło do mnie od razu. Z każdym kolejnym przesłuchaniem zauważałam jednak coraz mocniej to, jak trafnie oddaje on nastrój wydawnictwa. Momentami może być to choćby niekomfortowe – jednak idealnie potęguje emocje, które starała się nam przekazać piosenkarka. Nowy album Lorde nie dostarczył mi tego, czego się po nim spodziewałam. Otrzymałam za to nośnik zupełnie nowej wrażliwości, który pozostanie ze mną na długo.