„Listy z Wilczej” – migranckie realia nad Wisłą | Recenzja | Millennium Docs Against Gravity 2025

filmawka.pl 3 tygodni temu

Arjun Talwar rozpoczyna swój film kilkoma kadrami sąsiadki z bloku naprzeciwko. Ulica Wilcza, serce Warszawy. Starsza kobieta codziennie wychodzi na balkon, by wywietrzyć pościel. Reżyser wychodzi z mieszkania i kieruje swój obiektyw na osoby w okolicy: sprzedawczynię, listonosza, przypadkowych przechodniów. Podgląda ich codziennie rytuały i zadaje pytania. Ponad dekadę temu wyemigrował z Indii do Polski, a teraz pokazuje nam kraj nad Wisłą swoim spojrzeniem. Jest to jednak obraz daleki od wzroku Eisenberga w Prawdziwym bólulaurki przybysza z zewnątrz, który kilka miesięcy temu pokochali Polacy. Talwar zasymilował się z polskim społeczeństwem, a mimo to stale towarzyszy mu poczucie wyobcowania i niedopasowania. Swoje doświadczenia migranckie prezentuje nam w Listach z Wilczej.

Przygoda Talwara z Polską zaczęła się od filmów, które masowo oglądał z przyjacielem, mieszkając w Indiach. Zainspirowany seansami spakował walizki, wziął kumpla ze sobą i rozpoczął studia na łódzkim Wydziale Operatorskim. Mimo iż spędził w nadwiślańskim kraju już kilkanaście lat, przez cały czas czuje się tu nietutejszy. W Listach z Wilczej mierzy się z tym tematem poprzez uważną i czułą obserwację. Na początku seansu odniosłem jednak wrażenie, iż pomysł na film kształtował się dynamicznie w trakcie nagrywania materiału. W pierwszych scenach dokument przywodzi na myśl Film balkonowy Łozińskiego – wyglądanie na ulicę zza okna, przyłapywanie przypadkowych osób na prozaicznych czynnościach, a także sąsiedzkie rozmowy o codziennym życiu (np. z sympatyczną sprzedawczynią w warzywniaku). Wizja reżyserska zdawała się klarować dopiero, gdy jego kamera natrafiła na kolejne osoby migranckie, np. Mo, przyjaciółkę z czasów filmówki, która po przypadkowym spotkaniu w jednej ze scen stała się stałą towarzyszką reżysera i dźwiękowczynią filmu. W późniejszych fragmentach poznajemy Ferasa z Syrii, a także Oskara – polskiego Roma, w którym twórca odnajduje wspólny rodowód (Romowie są grupą etniczną pochodzenia indyjskiego).

fot. „Listy z Wilczej” / materiały prasowe Millennium Docs Against Gravity

Spotkania te, a także przyświecająca reżyserowi tragiczna historia przyjaciela, Adiego, sprawiają, iż decyduje się na stałe osadzić w temacie migranckim. Eksploruje go własnym sumptem – prywatnymi historiami, obserwacją okolicy i rozmowami z sąsiadami. Kilka razy udaje mu się trafnie skompromitować rasistowskie wypowiedzi i zachowania. W salonie fryzjerskim spotyka kobietę, która zachwyca się jego „prawdziwym afro”, a w innej scenie wysłuchuje mężczyzny opowiadającym mu o lenistwie osób pochodzących z Afryki oraz ich nieprzystosowaniu do świata europejskich cywilizacji. W filmie pojawia się także motyw piosenki Makumba zespołu Big Cyc. Talwar zdaje się stale poszukiwać – podążać za kamerą i wchłaniać to, co dzieje się dookoła, w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące go pytania. I choć poszukiwania te składają się na szczery i poruszający obraz, brak w nich wyraźnej struktury, przez co trudno zrozumieć kierunek, w jakim zmierza historia. Kolejne sceny sprawiają wrażenie przypadkowo zestawionych, a nie wynikających z jasno określonego zamysłu. W efekcie film jest nierówny i bardziej przypomina zbiór notatek z pamiętnika – chaotycznych, pokreślonych, z powyrywanymi kartkami – niż spójną filmową narrację.

Listom z Wilczej nie można jednak odmówić ogromnej ilości ciepła. To odświeżający portret osoby, która nie ocenia i nie kieruje się tezami. Szczególnie wymowne i wyraziste na tle całości są sceny nakręcone podczas Marszu Niepodległości. Poprzedza je rozmowa z – zaprzyjaźnionym już – listonoszem, który odradza naszemu głównemu bohaterowi wzięcie udziału w obchodach. Twierdzi, iż sam bałby się w nich uczestniczyć. Bezgłośnie mówi: ty tym bardziej powinieneś się bać. Arjun i Mo postanawiają podjąć ryzyko – wchodzą w tłum narodowców i próbują się w niego wtopić. Obserwują, zadają pytania. W pewnym momencie Talwar prosi jednego z maszerujących mężczyzn o potrzymanie jego flagi. Na jednym ze spotkań po seansie w trakcie trwającego Festiwalu Filmowego Millennium Docs Against Gravity reżyser przyznał, iż pierwotnie w filmie miał znaleźć się kadr, w którym Arjun po prostu trzyma flagę. Reakcja mężczyzny poproszonego o pożyczenie symbolu narodowego okazała się jednak na tyle ciekawa, iż postanowiono zachować całe ujęcie. Ten obraz kopie w brzuch: mężczyzna, któremu tak bardzo zależy, by stać się częścią społeczeństwa, tak bardzo przez to społeczeństwo odrzucany.

W tych momentach zawarta jest cała treść filmu oraz reżyserska wrażliwość. Swoim zachowaniem Talwar zdaje się cały czas pytać: dlaczego tak trudno się do was przebić? Co mogę zrobić, żebyście mnie zaakceptowali? Kiedy przestanę być inny, obcy, nietutejszy? Swoim zainteresowaniem i uważnością zachęca widownię do tego samego – tylko wyzbywając się uprzedzeń, możemy do siebie dotrzeć.


korekta: Anna Czerwińska


Tekst powstał w ramach współpracy partnerskiej przy 22. edycji Festiwalu Filmowego Millennium Docs Against Gravity.

Idź do oryginalnego materiału