Lin-Manuel Miranda już w wieku dziesięciu lat tworzył dżingle, podczas studiów na Westleyan University występował na deskach tamtejszego teatru, a w 2008 zadebiutował na Broadwayu ze swoją pierwszą sztuką, In the Heights.
Kolejna produkcja Lina-Manuela Mirandy, Hamilton, uważana jest za dzieło, które zrewolucjonizowało musicalową scenę i zdominowało popkulturę, a piosenki i muzyka pisane do pełnometrażowych animowanych filmów Vaiana: Skarb Oceanu i Encanto przyniosły mu nominacje do wielu nagród, w tym nominację do Oscara za piosenkę Dos Oruguitas z Encanto. Lin-Manuel Miranda może się również pochwalić sukcesem reżyserskim. Tick, Tick… Boom! z Andrew Garfieldem w roli głównej został okrzyknięty jednym z najlepszych filmów w 2021 roku przez Amerykański Instytut Filmowy. Zdobył też Złoty Glob i był wielokrotnie nominowany do wielu innych nagród.
Ten sławny już kompozytor zachwyca swą twórczością widzów i krytyków na całym świecie. Dowodem na to są wspomniane powyżej liczne nominacje i statuetki oraz wynoszące go na piedestały słowa fanów gatunku i filmoznawców. Czym dzieła Lina Manuela Mirandy wybijają się ponad resztę musicali? W jaki sposób odmieniają broadwayowską scenę?
Czas na nikogo nie czeka: Tick, Tick… Boom!
Ja swoją przygodę z twórczością Lina Manuela Mirandy zaczęłam dość późno, bo od jego reżyserskiego debiutu – Tick, Tick… Boom!. Jest to film, który miał swoją premierę w 2021 roku, a powstał na podstawie musicalu Jonathana Larsona, twórcy sławnego Rentu. Ta ekranizacja semi-biograficznego dzieła Jonathana Larsona, mimo braku kinowej premiery (film miał premierę na VOD i Netflixie), zdecydowanie zasługuje na uwagę każdego fana Broadwayowskich musicali. Obiecujący kompozytor teatralny, który zbliża się do trzydziestki, wkłada wszystkie swoje siły w stworzenie czegoś wspaniałego, a nieubłagany czas płynie, wzbudzając w nim lęk i nakładając na niego presję, która zaburza jego relacje z bliskimi. Bohater mierzy się ze swoimi wewnętrznymi bolączkami, pragnieniem osiągnięcia sukcesu i strachem przed porażką i odejściem w zapomnienie.
Lin-Manuel Miranda składa hołd Jonathanowi Larsonowi – czy udany?
Ciągła chęć tworzenia i ukończenia swojego dzieła, i jednoczesna potrzeba, a może choćby swego rodzaju przymus, by uczestniczyć w życiu swojej partnerki i przyjaciół, stawia naszego protagonistę w ciągłym rozerwaniu i rozstrojeniu emocjonalnym. Obsadzony w tej roli Andrew Garfield wciąga nas w ten wir swoich emocji dzięki niesamowicie szczerej, ekspresyjnej grze aktorskiej, a genialny scenariusz Stevena Levensona w każdym ujęciu komplementuje reżyserska wirtuozja Lina-Manuela Mirandy. Jest to hołd nie tylko dla artysty stojącego za powstaniem Rentu, ale i dla całej sceny musicalowej, co można, chociażby zaobserwować podczas prezentacji utworu Sunday. W trakcie wykonywania tej piosenki na ekranie możemy zobaczyć jedne z najbardziej kultowych osobistości na Broadwayu, wśród których nie mogło zabraknąć Renée Elise Goldsberry & Phillipy Soo. Ich fenomenalne występy mogliśmy oglądać wcześniej między innymi w Hamiltonie.
Należy tu też dodać, iż Jonathan Larson nigdy nie miał okazji usłyszeć Sunday ani żadnego z pozostałych utworów z tego musicalu w wykonaniu orkiestry i licznych głosów. Musical ten był bowiem wystawiany przez Larsona solo i został zmieniony w sztukę na wiele głosów dopiero po jego przedwczesnej śmierci. Być może to właśnie było jedną z motywacji Lina-Manuela Mirandy, by uczynić tę scenę jak najbardziej majestatyczną.
I może to jest jeden z tych magicznych elementów, dzięki którym dzieła Mirandy są godne zapamiętania. On tworzy dla wszystkich tych, którzy kochają musicale i Broadway tak samo, jak on. Nie próbuje na siłę tłumaczyć się ze swoich wyborów, czy też upraszczać widzowi zrozumienia ich. Widzę w jego sztuce coś, co w gonitwie po jak największy Box Office, bardzo łatwo jest twórcom zagubić: szczerość. Nie jest to kolejny musical starający się przypodobać szerszej widowni. Jest to inspirujący hołd dla gatunku. Tętniąca emocjami laurka dla twórcy, który miał ogromny wpływ na kształtowanie się musicalu, jakim go dziś znamy.
In The Heights: Wzgórza Marzeń na wyciągnięcie ręki
W tym samym roku, w którym premierę miał niszowy Tick, Tick… Boom!, na srebrnym ekranie ukazał się pierwszy musical, skomponowany przez Mirandę. In The Heights, który od 2008 roku gościł na deskach teatru, w końcu doczekał się swojej filmowej ekranizacji.
Niestety, ze względu na pandemię, pozamykane kina i ograniczone pokazy filmowe, film nie odniósł sukcesu komercyjnego w Stanach. Nie ukazał się też na ekranach w Polsce. W celach szerszej dystrybucji został udostępniony na HBO Max, co również nie podniosło jego kinowej oglądalności. choćby fantastyczna prasa w Stanach Zjednoczonych i duży wkład marketingowy nie uratowały tej adaptacji. A szkoda! Bo jest to bardzo dobry, spektakularny musical. Od pierwszych minut wciąga widza w tętniący życiem, kolorami i muzyką świat charakternych mieszkańców latynoskiej dzielnicy Nowego Jorku. Podobnie jak w Tick, Tick… Boom!, tak i tutaj przyglądamy się walce młodych ludzi o ich marzenia o wyrwaniu się z dzielnicy, w której żyją od zawsze, i realizacji swoich ambicji.
Fabuła filmu skupia się wokół Usnaviego, którego marzeniem jest wyruszenie na Dominikanę. Boi się, iż robiąc to, zniszczy swoje relacje z rodziną i przyjaciółmi. Choć zarys fabuły również dotyczy spełniania marzeń, szukania swojej drogi i mierzenia się ze swoimi lękami, na tym kończą się podobieństwa In The Heights: Wzgórza Marzeń do Tick, Tick… Boom!. Fabuła tej pierwszej produkfcji nie sili się na oryginalność i w porównaniu do reżyserskiego debiutu Mirandy, czy do Hamiltona, wypada blado. To dzieło zdecydowanie nie wybija się na tle innych musicali, ale już w nim można dostrzec początki autorskiego stylu. Lin-Manuel Miranda przez kolejne lata będzie rozwijał i doszlifowywał ten styl po to, by zaprosić nas ponownie do Nowego Jorku. Tym razem na Hamiltona.