Lilo i Stitch – recenzja filmu. Nasza nowa Ohana

popkulturowcy.pl 4 godzin temu

Jest i on – czarno na biało, a raczej na niebiesko – Stitch zawędrował na ekrany kin w nowej, aktorskiej wersji. Ludzie wręcz oszaleli. Czy mnie to dziwi? Niekoniecznie. Napiszę więcej – było to do przewidzenia.

Pewnego spokojnego wieczora coś z wielkim hukiem rozbija się na Hawajach. Jest to nikt inny, jak eksperyment 626, gotowy siać postrach i zniszczenie wśród lokalnych mieszkańców. Jednak gdy wpada w łapki pewnej sześcioletniej dziewczynki, cały plan wywraca mu się do góry nogami. Stitch – bo tak od dzisiaj się nazywa – staje się nieodłącznym członkiem rozbitej, ale kochającej rodziny Pelekai i odnajduje coś, czego nigdy wcześniej nie znał: bliskość, ciepło i poczucie przynależności.

Oryginał z 2002 roku nie był filmem, w którym problemem życia i śmierci było zatrute jabłko czy zbyt długie włosy. Tam podejmowaliśmy o wiele poważniejszy temat. Siostry Pelekai Lilo i Nani – pozostawione były same sobie. Bez rodziców, z marną pracą i kuratorem za drzwiami. Dla Nani największym wyzwaniem była opieka nad młodszą siostrą, natomiast Lilo marzyła o przyjacielu równie dziwnym jak ona sama. Remake z 2025 roku nie tylko wiernie oddaje te wątki, ale też je pogłębia. Szczególnie wyraźnie rozwinięto postać Nani, która w nowej wersji jeszcze silniej ukazuje, jak wielkie poświęcenie wiąże się z rolą opiekunki. Dla dobra Lilo oddaje ona teraz nie tylko czas i energię w pracy, ale także rezygnuje z własnych marzeń. Jej relacja z siostrą została pokazana z większą czułością i głębią. Ich wspólne chwile są pełne spokoju, ciepła i wzajemnego zrozumienia, co sprawia, iż ta siostrzana więź zyskuje nowy, barwniejszy wymiar.

Ta przyziemna historia zostaje wzbogacona o elementy sci-fi, czyli naszego kochanego, niebieskiego Stitcha. Na ekranie wygląda on niczym słodki kłębek futra, którego po prostu trzeba przytulić. I właśnie to robi bohaterka, stając naprzeciwko niego po raz pierwszy. Nie będę kłamał. Druga najważniejsza relacja filmu, czyli więź łącząca Lilo i Stitcha, dostaje chyba za mało czasu dla siebie. Brakuje jej równie długich i wartościowych sekwencji, takich jak te, które otrzymaliśmy w przypadku obu sióstr. Postaci przez cały czas robią to, co potrafią najlepiej rozrabiają i zacieśniają więzi. Wydaje mi się jednak, iż twórcy mogli jeszcze bardziej spuścić z hamulców i pozwolić tej parce na znacznie większą rozpierduchę. Póki co, po tej dwójce pozostaje pewien niedosyt, choćby pomimo dobrego zakończenia.

kadr filmu Lilo i Stitch

Jeśli o finale mowa – na pierwszy rzut oka może wydawać się schematyczny i przewidywalny, ale w rzeczywistości angażuje i potrafi wykrzesać u widza uczucie dziecięcej radości. Nie będzie to chyba spoiler, jeżeli powiem, iż mamy tu do czynienia z typowo disneyowskim szczęśliwym zakończeniem. Największym jego minusem jest zmiana wśród postaci – w całym filmie nie ujrzymy Kapitana Gantu. A przecież ktoś musi doprowadzić do kulminacyjnego momentu, czyli porwania Stitcha i Lilo na statek kosmiczny. Do tego zadania film zwerbował postać, którą miło wspominam z oryginału. Zmieniono jednak jej końcowe motywacje, przez co historia tej postaci kończy się inaczej. I przyznam szczerze, iż trochę przez to płaczę – to jedna z moich ulubionych postaci z tego uniwersum.

Inne wielkie zmiany względem oryginału wypadają już lepiej. Po pierwsze: Plikley i Jumba, czyli galaktyczni agenci polujący na Stitcha, dostają własne ludzkie formy. Daje to nie tyle większe pole do manewru dla tych bohaterów, ale także otwiera drzwi do masy żartów i uwag o ludzkim życiu. Postać agenta Kobry Bąbla i kuratora zostaje rozdzielona na dwie odrębne postacie, co łata poniekąd pewną logiczną dziurę z pierwowzoru. Ostatnia wielka zmiana to wprowadzenie postaci Tutu – sąsiadki Nani i Lilo, która pełni w filmie dosyć istotną rolę. To pomoże, to zmotywuje, to rzuci czymś śmiesznym, co stanowi bardzo zmyślny dodatek do reszty bohaterów.

kadr z filmu Lilo i Stitch

W sprawie humoru powiem jedno: powoli z niego wyrastam… Żartów jest masa – film jest śmieszny i lekki, kiedy potrzeba, ale w odpowiednich momentach potrafi być też przejmujący i wzruszający. Humor jest dosyć specyficzny, tworzony raczej pod dzisiejsze standardy panujące wśród dzieci. Niektóre żarty są wprowadzane zbyt nachalnie, co bardziej odpycha, niż wywołuje banana na twarzy. Choć chwilami może to sprawiać wrażenie nużącego i kompromitującego scenariopisarstwa, to kiedy coś trafia – trafia idealnie.

Ostatnim, chyba najbardziej rzucającym mi się w oczy minusem, był sposób montażu. W pierwszej połowie filmu często byliśmy zasypywani serią ekspresowych i bolesnych dla oka cięć. To szybkie zmiany kątów padania kamery, postaci i miejsc – stawiane w tak małych odstępach, iż aż trudno się je oglądało. Na szczęście później Lilo i Stitch daje nam już więcej spokojniejszych (pod tym względem) sekwencji, co uprzyjemnia spoglądanie na wybryki dwójki bohaterów. Bądź co bądź, cały film wygląda świetnie. Zarówno sceny na Ziemi, jak i elementy sci-fi z Radą Galaktyczną. Aktorzy są przekonujący i przyjemni w odbiorze. Obawiałem się jedynie, czy mała Maia Kealoha poradzi sobie z rolą, ale okazała się urocza, niewinna, a zarazem sprytna i inteligentna – czyli dokładnie taka, jaka miała być.

kadr z filmu Lilo i Stitch

Nie powiedziałbym, iż Lilo i Stitch jest lepszy od oryginału z 2002 roku. Odrabia on jednak swoją pracę domową, dając widzom dobry, odświeżony wgląd w uwielbianą przez wielu historię. Dzieci wyjdą z kina naprawdę zadowolone — miejmy nadzieję, iż tak bardzo, jak te, które siedziały dwa rzędy nade mną. Opinia fanów serii może zależeć od tego, jak bardzo otwarci są na drastyczne zmiany. Jednak jeżeli komuś wystarczy przyjemna historia, w której Stitch rozrabia, póki może — z całą pewnością będzie to dla niego film idealny.


fot. gł.: plakat filmu Lilo i Stitch

Idź do oryginalnego materiału