Life's a beach

filmweb.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: plakat


Niezbyt to sprawiedliwe, ale często wystarczy pięć-dziesięć minut seansu, by poznać, czy film, który właśnie oglądasz, jest tak zwanym "twoim filmem". W tym krótkim czasie zwykle da się już zapoznać bohaterów, zarejestrować fabularny punkt wyjścia, posmakować stylu reżyserii, ocenić poziom realizacji i poczuć tak zwaną "chemię". Lub nie poczuć. O ironio: przez pierwsze pięć-dziesięć minut "To nie mojego filmu" ogarnęło mnie silne wrażenie, iż to chyba nie będzie mój film, iż z tej relacji nic nie będzie. Oglądałem jednak dalej – i coś się zmieniło. W kinie jak w życiu: czasem warto powalczyć o związek.

  • Wonder Films

Piszę o tej mojej trzewiowej reakcji, bo jakoś tam rezonuje ona z treścią samego filmu. Pełnometrażowy debiut Marii Zbąskiej opowiada bowiem o dwojgu zmęczonych swoim towarzystwem ludzi, którzy postanawiają dać sobie jeszcze jedną szansę. Wanda (Zofia Chabiera) i Janek (Marcin Sztabiński) są parą od x lat, ale jadą już tylko na oparach dawnego uczucia. Wiadomo: pasję zastąpiła rutyna, drobne charakterologiczne tiki z uroczych zmieniły się w irytujące, a na horyzoncie zero szans na jakąkolwiek zmianę. Po którejś tam z kolei kłótni "o wszystko" kobieta i mężczyzna podejmują szaloną decyzję: przemaszerują zimą wzdłuż wybrzeża Bałtyku, ani razu nie schodząc z plaży i unikając cywilizacji. jeżeli uda im się zrealizować plan, zostaną ze sobą. jeżeli nie – będzie to niechybny znak, iż należy się rozstać.

Wydumane? Może i tak. Widziałem już w sieci szereg reakcji typu "w xxx im się poprzewracało", "lepiej idźcie na terapię", "kogo stać na miesiąc łażenia po plaży". I poniekąd je rozumiem. Sam przecież zacząłem recenzję, sprawozdając swoje zirytowanie. Ważne jednak, co działo się ze mną dalej. Odbiorcza frustracja najpierw niechcący zrymowała się z frustracją bohaterów, a potem – w miarę postępu ich podróży – zaczęła stopniowo topnieć. jeżeli film opowiada o parze próbującej na powrót wzniecić iskierkę wzajemnej sympatii, a w toku seansu widz sam odczuwa przypływ nie tylko sympatii, ale i empatii, to znak, iż chyba coś się tu udało. A iż punkt wyjścia kuriozalny? A to może i lepiej. Alternatywą byłby film, w którym Wanda i Janek idą na terapię i nic interesującego się im nie przydarza. Przypominam (sama Zbąska poniekąd przypomina nam o tym w tytule): oglądamy FILM.

I to film, który w kontekście – dajmy na to – festiwalu w Gdyni okazuje się odświeżająco osobny. Zamiast biografistyki i faktografii, zamiast wielkich dramatów i wielkich tematów, mamy tu ot, parę zwykłych ludzi i masę ich drobnych problemów. Nie zrozumcie mnie źle: "To nie mój film" daje się łatwo wpisać w szereg bliższych lub dalszych kontekstów. Ktoś zobaczy w nim polską odpowiedź na skandynawską ekscentrykę jakichś Kaurismäkich i Kárich. Ktoś inny – beckettowski teatr absurdu z dwójką bohaterów na pustej scenie plaży wyruszających na poszukiwanie jakiegoś własnego Godota. Albo "Drogę" Cormaca McCarthy’ego, tyle iż na półserio. Można choćby obejrzeć "To nie mój film" jako ekscentryczną screwball comedy (obowiązkowo z kryzysem relacji w 3/4 fabuły): czyli jako opowieść o dwojgu odkochanych w sobie ludzi, którzy muszą wykłócić się do ponownego zakochania. Grunt, iż wbrew nieintuicyjnemu, cokolwiek odklejonemu punktowi wyjścia, Zbąska stąpa twardo po ziemi. I ma niezwykle czujne oko i ucho.

Oczywiście "To nie mój film" jest również górnolotną metaforą. Oto przez Pustkowie idzie Para, wiedziona Wolą i Nadzieją – analityczne eseje o kondycji ludzkiej piszą się same. Ale gdyby film nie zadziałał na "niższym" poziomie, nie byłoby o czym filozofować. Kluczowa jest tu więc raczej kondycja międzyludzka. Czysta, przejrzysta struktura filmu – "spacer-komplikacja-powtórz" – gdzie każdy kolejny konflikt jest kolejnym wariantem wciąż tego samego wyjściowego konfliktu – wymaga, by czymś to pustkowie wypełnić. Zbąska wypełnia je życiem i językiem.

Scenariusz filmu może i jest epizodyczny, ale jest też dramaturgicznie zwarty, czytaj: sprawnie napisany. Dialogom daleko jednak od napisanej elokwencji. Tak, bohaterowie idą wprost, ale mówić wprost już im tak łatwo nie jest. Zbąska mimochodem, poprzez kryzys ich związku, opowiada o kryzysie komunikacji i kodów porozumienia: dżenderowych, romantycznych, psychologicznych. Wanda i Janek wciąż wpędzają się w werbalne pułapki. Niechcący mówią za dużo lub za mało, błądzą, kluczą, potykają się (ale też sobie uroczo żartują). A ich spacer jest poniekąd próbą przekroczenia języka, doczłapania się do pierwotniejszego sposobu komunikacji, do relacji poza słowami. W końcu walczą oto, żeby ze sobą po prostu BYĆ.

Nie zadziałałoby to, gdyby nie wdzięczny aktorski duet. Chabiera i Sztabiński są efektownie skontrastowani (ona energiczna, on mrukliwy), zbawiennie nieopatrzeni (dla niej to ekranowy debiut, on spędził karierę na drugim planie), a przede wszystkim uroczo naturalni – zarówno kiedy nas irytują, jak i kiedy nas uwodzą. To dzięki ich bezpretensjonalnej grze łatwo uwierzyć, iż najprostszy, najbanalniejszy gest – zjedzenie ukradkiem porcji frytek z budy czy wepchnięcie całego kalafiora do garnka – może stać się aktem epifanii. Czuć tu podskórne marzenie Zbąskiej (a pewnie też nas wszystkich), żeby uprościć sobie życie. Wyłączyć telefon, wyłączyć internet i umieć cieszyć się małymi radościami: umyciem włosów, spotkaniem z leśnym liskiem, dotykiem drugiej osoby. Seans newage'owego coachingu? Mentalne przygotowanie na postapokalipsę katastrofy klimatycznej? A może po prostu: nie nasz zwykły polski film.
Idź do oryginalnego materiału