Steve McQueen zaczyna swój film od spojrzenia w ogień. Jest rok 1940. Płomienie wypełzające ze zrzuconych na Londyn bomb zajmują kolejne dzielnice mieszkalne. Całe dobytki, życia i wspomnienia tlą się jak wysuszone gałązki wrzucone w ognisko. Dzielni ochotnicy troją się w wysiłkach poskromienia pożaru, choć woda wypluwana ze strażackich węży zamiast gasić, tylko rozwściecza żywioł. Pewnie będą tak walczyć do rana, strażacy i ogień, razem w wojennej demonstracji siły charakterów. Mówię "pewnie", bo gdy już skończą, nie będzie z nimi kamery Steve'a McQueena. Jego "Blitz" to bowiem, zgodnie z tytułem, film błyskawiczny, skaczący między bohaterami, osiami czasowymi i tonacjami z naturalną wprawą Kangurka Kao. Sekwencję gaszących pożogę strażaków twórca dynamicznie montuje najpierw z panoramą londyńskiego nieba, potem z abstrakcją spadających z ekranu pionowych kresek, na koniec z czarno-białym ujęciem na muskane wiatrem bratki w ogródkowych grządkach. Mija pierwsza minuta i już wiesz: ambitny artysta postanowił nakręcić widowisko.
Zaznajomionych z twórczością McQueena zapewniam, iż słowo "widowisko" użyte jest tu bez cienia ironii. Na pierwszy rzut oka "Blitz" to dzieło wielkiej skali i niewielkiej subtelności, a przy tym z ducha wiktoriańska przeprawa przez gęstwiny zaułków i uliczek, składających się na metropolitalny labirynt Londynu. Na jego obrzeżach zbiorowa tragedia wojny pomału rozpada się na tysiące osobistych dramatów, często bliźniaczo do siebie podobnych, ale, przez brak poczucia społecznego zjednoczenia, z rzadka współodczuwanych. Spadające na miasto niemieckie bomby stają się dla wielu mieszkańców impulsem do odesłania dzieci na bezpieczne tereny wiejskie. To właśnie decyduje się zrobić Rita (Saoirse Ronan), matka, która po deportacji swojego czarnoskórego partnera do Grenady, samotnie wychowuje dziewięcioletniego syna, George'a (Elliott Heffernan). Ten jednak nie jest zadowolony z wizji rozłąki. Podskórnie czując rym z historią własnego ojca, wyskakuje z pędzącego w kierunku angielskiej prowincji pociągu i rozpoczyna samotną wędrówkę z powrotem do domu. Od tego czasu fabuła "Blitz" podążać będzie dwutorowo, przeplatając tułaczkę chłopca epizodami z życia matki ukrywającej się w podziemnych schronach.
Wróćmy na moment do filmowego otwarcia, do strażaków, abstrakcji i czarno-białych bratków. Sam należę do tych, którzy po tej pierwszej minucie pełni nadziei usiedli w tzw. "pozycji zaangażowanej" – z polegiwania na fotelu przeszedłem do pochylenia się do przodu i oparcia rąk na kolanach. Odruch bezwarunkowy, adekwatny sytuacjom, gdy polska reprezentacja przeprowadza składną akcję ofensywną, ale i tym, gdy film zaskakuje wiązane z nim oczekiwania. W obu przypadkach często się zawodzę. Niechętnie wracam wtedy do pozycji pierwotnej, obrażony na zbudowane we mnie, a niezaspokojone nadzieje. Ze smutkiem wyznaję, iż "Blitz" wpisuje się w tę długą tradycję fotelowych rozczarowań. Artystowskie wstawki z pierwszych chwil filmu gwałtownie okazują się efekciarskim gimmickiem, przypominającym autorskie maźnięcia na blockbusterowym monolicie takich owoców negocjowanej podmiotowości, jak "Aladyn" Guya Ritchiego, "Doktor Strange" Sama Raimiego czy "Dumbo" Tima Burtona. Z tą jednak różnicą, iż McQueenowi nikt przecież nie wchodził w paradę.
Skąd to wiem? Wystarczy zerknąć na sposób, w jaki reżyser decyduje się rozkładać w swoim nowym filmie akcenty, bo podejmowane przez niego tematy są dowodem na autorską sprawczość i niezależność. Nie powinno dziwić, iż twórca "Głodu" historię bombardowań Londynu opowie w całości z perspektywy robotników i sklepikarzy, spoglądających na metalowe skrzydła z poziomu ulicy. Trudno było się jednak spodziewać, iż wojenny survival stanie się dla niego szansą na rozliczenie z brytyjskim imperializmem, zadawanie niewygodnych pytań o tożsamość multikulturowego państwa czy zadumę nad potęgą rasizmu, żywego choćby w starciu ze spadającą z nieba śmiercią. Steve McQueen widzi coś wzniosłego w cierpieniu. Czuć to na wybatożonych plecach "Zniewolonego" i w "Głodzie" sprawiedliwości Michaela Fassbendera; słychać w gorączkowych rozmowach "Wdów" czy krzyku mieszkańców "Okupowanego miasta". Przy okazji plotącego dwie perspektywy "Blitz" ma w końcu okazję do zestawień – dramatu odsyłanego syna i odsyłającej go matki, tragedii wojny, dyskryminacji, straty i odrzucenia. Wielu bólów patrzących na siebie w krępującej ciszy.
To jednak tylko fragmenty filmu, możliwe do wygrzebania przez widza z ruin rozstrzelonego scenariusza. Tempo akcji dyktuje tu częstotliwość zrzucanej na cywilów amunicji lotniczej, zamieniającej podróż George'a w interwałowy bieg z przeszkodami. Jego droga do domu to czasem kino katastroficzne, czasem dziecięca nowa przygoda spod znaku "Hugo i jego wynalazku" i "Przygód Tintina", czasem neodickensowska przeprawa przez ciemne zakamarki i magnetyczny brud miasta. "Blitz" jest najlepszy, gdy chwyta się tego ostatniego; gdy wgryza się we wskrzeszony wiktoriański półmrok, a ślepe uliczki zaludnia rzezimieszkami i łotrzykami o twarzach bohaterów Guillermo del Toro, Jeana-Pierre'a Jeuneta czy "Olivera Twista". Wraz z nimi wstaje też do życia XIX-wieczna magia subtelności. Przypomina o niej senna sekwencja koncertu na londyńskiej stacji metra, ale i wątek Ifego, ochotnika z Nigerii, opiekującego się George'em podczas jednej z nocnych wędrówek. Wcielający się w niego muzyk Benjamin Clementine otula na moment film spokojną wrażliwością, gdy spacerując po śpiącym mieście wraz z chłopcem rozmawiają o swojej tożsamości, etniczności i pochodzeniu. Doskonała jest też kręcona w jednym ujęciu scena jazzowej imprezy w Cafe de Paris, na moment przywracająca żywiołowość i szyk angielskich lat 30., by zaraz pogrzebać je na zawsze skalą nazistowskiej destrukcji.
Równolegle do eksploracji Londynu naraz ciekawskimi i przerażonymi oczami George'a płynie sobie opowieść Rity, która, w odróżnieniu od wątku syna, budzi w widzu przede wszystkim piętrowe zdziwienie. Nie dość, iż czterokrotnie nominowana do Oscara Ronan zostaje przyćmiona przez naturalny talent 11-letniego debiutanta, to jeszcze okazuje się drugoplanową bohaterką w swoim własnym filmie. Od momentu zawiązania akcji jej postać jest całkowicie bierna – gdzieś pójdzie, coś zrobi, czasem zaśpiewa lub pomoże potrzebującym. Głównie jednak będzie wpatrywać się zaniepokojonymi oczami w różne rzeczy: w niebezpieczny świat za oknem, w pustkę po nieobecnym partnerze i synu, w końcu i w piękną buzię Harrisa Dickinsona, który gra totalnie-nieważne-kogo, bo (jak się zdaje) zalążki romansu pomiędzy bohaterami zostały wycięte nożyczkami montażysty. To tylko mój domysł, choć trudno inaczej wytłumaczyć fakt, iż wschodząca gwiazda brytyjskiego kina przez cały film jedynie niepokojąco gapi się na Saoirsę Ronan z dystansu. Przez to zaburzenie równowagi do rzeczywistości matki zagląda się tylko po to, by niecierpliwie czekać na powrót do dynamicznej i nieustannie zmieniającej się historii syna.
Nie sposób posądzić "Blitz" o brak fascynujących momentów, nie sposób też odmówić mu ambicji. W swoim wojennym widowisku i zarazem najbardziej spektakularnym projekcie, jaki kiedykolwiek stworzył, McQueena najbardziej interesuje los zwykłych ludzi. Doświadczenie zewnętrznego dramatu zwraca jego refleksję do wewnątrz. Pozwala zastanowić się nad wymiarami brytyjskiej wspólnoty, przepracować żale, dyskryminacje i dezorientujący tożsamościowo okres imperialny, wreszcie też zapytać, czy trauma sprzyja antagonizmom, czy raczej zjednoczeniu. Jedną z największych tragedii w XX-wiecznej historii Anglii reżyser traktuje tu jako punkt przełomowy; moment, od którego, jeszcze przed dekolonizacją, wyspiarskie społeczeństwo zaczęło spoglądać na siebie z trochę innej strony. Biorąc pod uwagę oryginalność tych myśli, być może lepszy jest tak niedoskonały "Blitz" niż nic.
Zaznajomionych z twórczością McQueena zapewniam, iż słowo "widowisko" użyte jest tu bez cienia ironii. Na pierwszy rzut oka "Blitz" to dzieło wielkiej skali i niewielkiej subtelności, a przy tym z ducha wiktoriańska przeprawa przez gęstwiny zaułków i uliczek, składających się na metropolitalny labirynt Londynu. Na jego obrzeżach zbiorowa tragedia wojny pomału rozpada się na tysiące osobistych dramatów, często bliźniaczo do siebie podobnych, ale, przez brak poczucia społecznego zjednoczenia, z rzadka współodczuwanych. Spadające na miasto niemieckie bomby stają się dla wielu mieszkańców impulsem do odesłania dzieci na bezpieczne tereny wiejskie. To właśnie decyduje się zrobić Rita (Saoirse Ronan), matka, która po deportacji swojego czarnoskórego partnera do Grenady, samotnie wychowuje dziewięcioletniego syna, George'a (Elliott Heffernan). Ten jednak nie jest zadowolony z wizji rozłąki. Podskórnie czując rym z historią własnego ojca, wyskakuje z pędzącego w kierunku angielskiej prowincji pociągu i rozpoczyna samotną wędrówkę z powrotem do domu. Od tego czasu fabuła "Blitz" podążać będzie dwutorowo, przeplatając tułaczkę chłopca epizodami z życia matki ukrywającej się w podziemnych schronach.
Wróćmy na moment do filmowego otwarcia, do strażaków, abstrakcji i czarno-białych bratków. Sam należę do tych, którzy po tej pierwszej minucie pełni nadziei usiedli w tzw. "pozycji zaangażowanej" – z polegiwania na fotelu przeszedłem do pochylenia się do przodu i oparcia rąk na kolanach. Odruch bezwarunkowy, adekwatny sytuacjom, gdy polska reprezentacja przeprowadza składną akcję ofensywną, ale i tym, gdy film zaskakuje wiązane z nim oczekiwania. W obu przypadkach często się zawodzę. Niechętnie wracam wtedy do pozycji pierwotnej, obrażony na zbudowane we mnie, a niezaspokojone nadzieje. Ze smutkiem wyznaję, iż "Blitz" wpisuje się w tę długą tradycję fotelowych rozczarowań. Artystowskie wstawki z pierwszych chwil filmu gwałtownie okazują się efekciarskim gimmickiem, przypominającym autorskie maźnięcia na blockbusterowym monolicie takich owoców negocjowanej podmiotowości, jak "Aladyn" Guya Ritchiego, "Doktor Strange" Sama Raimiego czy "Dumbo" Tima Burtona. Z tą jednak różnicą, iż McQueenowi nikt przecież nie wchodził w paradę.
Skąd to wiem? Wystarczy zerknąć na sposób, w jaki reżyser decyduje się rozkładać w swoim nowym filmie akcenty, bo podejmowane przez niego tematy są dowodem na autorską sprawczość i niezależność. Nie powinno dziwić, iż twórca "Głodu" historię bombardowań Londynu opowie w całości z perspektywy robotników i sklepikarzy, spoglądających na metalowe skrzydła z poziomu ulicy. Trudno było się jednak spodziewać, iż wojenny survival stanie się dla niego szansą na rozliczenie z brytyjskim imperializmem, zadawanie niewygodnych pytań o tożsamość multikulturowego państwa czy zadumę nad potęgą rasizmu, żywego choćby w starciu ze spadającą z nieba śmiercią. Steve McQueen widzi coś wzniosłego w cierpieniu. Czuć to na wybatożonych plecach "Zniewolonego" i w "Głodzie" sprawiedliwości Michaela Fassbendera; słychać w gorączkowych rozmowach "Wdów" czy krzyku mieszkańców "Okupowanego miasta". Przy okazji plotącego dwie perspektywy "Blitz" ma w końcu okazję do zestawień – dramatu odsyłanego syna i odsyłającej go matki, tragedii wojny, dyskryminacji, straty i odrzucenia. Wielu bólów patrzących na siebie w krępującej ciszy.
To jednak tylko fragmenty filmu, możliwe do wygrzebania przez widza z ruin rozstrzelonego scenariusza. Tempo akcji dyktuje tu częstotliwość zrzucanej na cywilów amunicji lotniczej, zamieniającej podróż George'a w interwałowy bieg z przeszkodami. Jego droga do domu to czasem kino katastroficzne, czasem dziecięca nowa przygoda spod znaku "Hugo i jego wynalazku" i "Przygód Tintina", czasem neodickensowska przeprawa przez ciemne zakamarki i magnetyczny brud miasta. "Blitz" jest najlepszy, gdy chwyta się tego ostatniego; gdy wgryza się we wskrzeszony wiktoriański półmrok, a ślepe uliczki zaludnia rzezimieszkami i łotrzykami o twarzach bohaterów Guillermo del Toro, Jeana-Pierre'a Jeuneta czy "Olivera Twista". Wraz z nimi wstaje też do życia XIX-wieczna magia subtelności. Przypomina o niej senna sekwencja koncertu na londyńskiej stacji metra, ale i wątek Ifego, ochotnika z Nigerii, opiekującego się George'em podczas jednej z nocnych wędrówek. Wcielający się w niego muzyk Benjamin Clementine otula na moment film spokojną wrażliwością, gdy spacerując po śpiącym mieście wraz z chłopcem rozmawiają o swojej tożsamości, etniczności i pochodzeniu. Doskonała jest też kręcona w jednym ujęciu scena jazzowej imprezy w Cafe de Paris, na moment przywracająca żywiołowość i szyk angielskich lat 30., by zaraz pogrzebać je na zawsze skalą nazistowskiej destrukcji.
Równolegle do eksploracji Londynu naraz ciekawskimi i przerażonymi oczami George'a płynie sobie opowieść Rity, która, w odróżnieniu od wątku syna, budzi w widzu przede wszystkim piętrowe zdziwienie. Nie dość, iż czterokrotnie nominowana do Oscara Ronan zostaje przyćmiona przez naturalny talent 11-letniego debiutanta, to jeszcze okazuje się drugoplanową bohaterką w swoim własnym filmie. Od momentu zawiązania akcji jej postać jest całkowicie bierna – gdzieś pójdzie, coś zrobi, czasem zaśpiewa lub pomoże potrzebującym. Głównie jednak będzie wpatrywać się zaniepokojonymi oczami w różne rzeczy: w niebezpieczny świat za oknem, w pustkę po nieobecnym partnerze i synu, w końcu i w piękną buzię Harrisa Dickinsona, który gra totalnie-nieważne-kogo, bo (jak się zdaje) zalążki romansu pomiędzy bohaterami zostały wycięte nożyczkami montażysty. To tylko mój domysł, choć trudno inaczej wytłumaczyć fakt, iż wschodząca gwiazda brytyjskiego kina przez cały film jedynie niepokojąco gapi się na Saoirsę Ronan z dystansu. Przez to zaburzenie równowagi do rzeczywistości matki zagląda się tylko po to, by niecierpliwie czekać na powrót do dynamicznej i nieustannie zmieniającej się historii syna.
Nie sposób posądzić "Blitz" o brak fascynujących momentów, nie sposób też odmówić mu ambicji. W swoim wojennym widowisku i zarazem najbardziej spektakularnym projekcie, jaki kiedykolwiek stworzył, McQueena najbardziej interesuje los zwykłych ludzi. Doświadczenie zewnętrznego dramatu zwraca jego refleksję do wewnątrz. Pozwala zastanowić się nad wymiarami brytyjskiej wspólnoty, przepracować żale, dyskryminacje i dezorientujący tożsamościowo okres imperialny, wreszcie też zapytać, czy trauma sprzyja antagonizmom, czy raczej zjednoczeniu. Jedną z największych tragedii w XX-wiecznej historii Anglii reżyser traktuje tu jako punkt przełomowy; moment, od którego, jeszcze przed dekolonizacją, wyspiarskie społeczeństwo zaczęło spoglądać na siebie z trochę innej strony. Biorąc pod uwagę oryginalność tych myśli, być może lepszy jest tak niedoskonały "Blitz" niż nic.