Kiedy dowiedziałam się, iż w planach jest realizacja drugiej części "Farciarza Gilmore'a", ze sporą ekscytacją śledziłam wszelkie wieści na jej temat. Doskonale pamiętam niedzielne emisje pierwszej odsłony w telewizji, które zwykle przyciągały przed ekran całą moją rodzinę. Grany przez Sandlera niespełniony hokeista nie pozwalał oderwać się od ekranu przez swoją groteskowość, nieokiełznanie i przede wszystkim ujmującą sympatyczność. Jak było tym razem?
"Farciarz Gilmore 2": Adam Sandler wraca na pole golfowe. Jak mu poszło?
W życiu Happy'ego Gilmore'a od wydarzeń, które obserwowaliśmy w pierwszej części, zaszło wiele zmian. Przede wszystkim został ojcem piątki dzieci i w wyniku wypadku, którego był winowajcą, pożegnał na wieki miłość swojego życia. Po tej dość niefortunnej tragedii legenda golfa stoczyła się na dno, zostając bez majątku i dawnego szacunku kibiców. Gilmore stał się rozbity, zmęczony życiem, pozbawiony iskry, która była jego znakiem rozpoznawczym. Sam Adam Sandler również wydaje się, iż ową iskrę stracił; choć miewał w filmie dobre momenty, dość często zdarzało mi się kwestionować jego wiarygodność i zaangażowanie w rolę. Reklama
Problemem okazało się również to, iż nowy "Farciarz" za bardzo stara się dopasować do współczesności i zaciekawić młodszą widownię. Choć od 1996 roku rzeczywistość uległa znaczącym zmianom, świat przedstawiony w filmie jest pełen przerysowań. Najlepszym tego przykładem jest kojarząca się z kreskówkami rywalizacja z drużyną MaxiGolfa, na którego czele stoi karykaturalny złoczyńca Frank Manatee (Benny Safdie).
Zaskoczeniem było dla mnie również nagromadzenie żartów, które w pewnym momencie, zamiast bawić, wywoływały raczej przytłoczenie. Wiadomo, humor jest indywidualną kwestią u każdego widza, jednak wydaje mi się, iż większość osób przyzna, iż co za dużo to niezdrowo. Przez ten natłok różnych pomysłów wiele filmowych gagów po prostu nie miało szansy, by w pełni wybrzmieć.
Nie uważam jednak, iż film poległ na wszystkich poziomach. Fani pierwszej odsłony z pewnością będą czerpać przyjemność z gościnnych występów, których było naprawdę mnóstwo. Na ekranie pojawili się m.in. cenieni aktorzy komediowi (w tym Jon Lovitz, Ben Stiller i Rob Schneider), uwielbiani muzycy czy gwiazdy sportu. Nie brakowało także mrugnięć okiem nawiązujących do innych popkulturowych hitów. Przykładowo, w scenach, gdy Happy stara się wrócić do formy, trudno nie zauważyć odniesień do pamiętnych treningów Rocky'ego. W dalszej części pojawiło się też dość oczywiste odwołanie do amerykańskiego "The Office" poprzez kultowe zdanie "That's what she said!", które jeden z bohaterów filmu uporczywie powtarza, choćby jeżeli nie ma to żadnego sensu.
Chwila nostalgii, śmiechu i... nic więcej
"Farciarz Gilmore 2" niewątpliwie jest laurką do pierwowzoru - powróciły dobrze znane postacie, w fabułę wpleciono wiele scen retrospekcji, które nie pozwalały zapomnieć o wydarzeniach z pierwszej odsłony. Choć miło było zobaczyć, jak potoczyły się losy tytułowego bohatera, to w samym scenariuszu brakowało świeżości i pomysłu.
Czy można więc uznać to za udany powrót? Trudno powiedzieć. W paru momentach bawiłam się dobrze, szczególnie w pierwszej połowie produkcji. Z czasem jednak coraz trudniej było mi utrzymać uwagę, a wielość żartów, często nietrafionych, nie pomagała sytuacji. "Farciarz Gilmore 2" z pewnością przywołuje nostalgiczne wspomnienia, ale jest to jedna z niewielu jego mocnych stron. Niestety, w przeciwieństwie do pierwszej odsłony raczej nie będzie to film, który zostaje z widzem na dłużej.
6/10
Zobacz też:
Kultowa komedia wraca po latach! Poznaliśmy już tytuł