„Yellowstone” dobiega końca, a Taylor Sheridan już ma coś w zamian. „Landman” z Billym Bobem Thorntonem wygląda na solidne zastępstwo, a pod wieloma względami wręcz kopię hitowego serialu o współczesnych kowbojach.
Trzy seriale Taylora Sheridana („Tulsa King”, „Lioness”, „Yellowstone”) emitowane nieomal jednocześnie to dla was za mało? Proszę bardzo, oto i czwarty. W serwisie SkyShowtime debiutuje dziś „Landman„, który zabierze nas za kulisy przemysłu naftowego w Teksasie. I fani „Yellowstone” na pewno nie odmówią tej przejażdżki.
Landman – o czym jest serial Taylora Sheridana?
Przejażdżkę zaczynamy z Tommym Norrisem (Billy Bob Thornton, „Fargo”), tytułowym landmanem, gościem odpowiedzialnym za szeroko pojęte zarządzanie kryzysowe w jednym z koncernów naftowych. W pierwszej scenie widzimy, co to oznacza – nasz bohater negocjuje umowę o ziemię z meksykańskimi zbirami, siedząc przywiązany do krzesła w worku na głowie. Parę minut później dowiadujemy, iż to była ta „dość prosta” część jego fachu. Trudności przyjdą później, kiedy trzeba będzie ogarniać ludzi i platformy wiertnicze rozsiane po gigantycznych polach naftowych. Podobno to jest ta część, „która może cię zabić”, co niewątpliwie brzmi jak zapowiedź mocnego dramatu.
Czy tak będzie, tak naprawdę dopiero się okaże, bo niestety widziałam kilka więcej, niż wy możecie obejrzeć dzisiaj – trzy odcinki z 10-odcinkowego sezonu – i mogę na tym etapie powiedzieć jedynie, iż pewne aspekty serialu zapowiadają się super, a inne wręcz przeciwnie. Mocną stroną jest sama tematyka. Oparta na podcaście „Boomtown” Christiana Wallace’a produkcja pokazuje coś, czego jeszcze na ekranie nie było, czyli kulisy wielomiliardowego biznesu, bez którego wszyscy mielibyśmy potężny problem i który jednocześnie sam w sobie jest problematyczny. Już same liczby rzucone na początku przez postać Thorntona działają na wyobraźnię, a wydarzenia, które dzieją się na przestrzeni tych trzech odcinków, to coś z naszej perspektywy fascynującego.
Oczywiście to, co oglądamy, to realizm à la Taylor Sheridan, a więc wiele rzeczy wydaje się być drobiazgowo odtworzonych, dokładnie tak jak było z funkcjonowaniem rancza Duttonów z Montanie, a wiele innych jest tak przesadzonych, iż trudno brać je serio. jeżeli „Yellowstone” często określane było – adekwatnie wciąż jest, a kto wie, może choćby nie skończy się na sezonie 5B – kowbojską operą mydlaną, to „Landman” jeszcze ten specyficzny styl podkręca, ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Mamy więc serial bardzo rozbuchany i rozdęty pod względem formy, a do tego filmowo nakręcony i w gwiazdorskiej obsadzie, z której zresztą część – Demi Moore! – na razie się marnuje.
Landman – Billy Bob Thornton show i długo, długo nic
Akcja dzieje się w Teksasie i kręci się bardzo mocno wokół Tommy’ego, czyniąc Billy’ego Boba Thorntona praktycznie drugim Kevinem Costnerem. Barwna, kozacka postać, która przedstawia się jako „rozwiedziony alkoholik z długiem na pół miliona”, zgarnia większość czasu antenowego i w sumie słusznie. Gdzieś pomiędzy znakomitym, ale jednosezonowym wystepem w „Fargo”, a znacznie słabszym, choć wyrazistym „Goliathem” ten kinowy gwiazdor od pewnego czasu szukał dla siebie roli w telewizji.
I to właśnie Sheridan napisał mu mięsistą rolę, w której dramat miesza się z komedią, tworząc miks będący w stanie ponieść serial, choćby jeżeli ten ostatecznie będzie słabszy od swego gwiazdora (co w sumie zbliża „Landmana” najbardziej do „Burmistrza Kingstown„). Na Tommy’ego patrzy się świetnie, kiedy gasi kolejne pożary – często dosłownie – kojąc nerwy niezliczonymi papierosami i puszkami Dr. Peppera, oraz lawiruje pomiędzy swoimi pracownikami, rodziną i bezwzględnym, nieskorym do brudzenia sobie rąk szefem w drogim garniaku, Montym („Jon Hamm, „Mad Men”).
Bez względu na wszystko, Thorntona ogląda się w tej roli super. Problemy zaczynają się, kiedy rozejrzymy się wokół niego – a zwłaszcza przeniesiemy wzrok na jego byłą żonę, Angie (Ali Larter, „Rekrut”) i nastoletnią córkę, Ainsley (Michelle Randolph, „1923”). Tak okropnie przeseksualizowanych bohaterek kobiecych dawno nie widziałam w żadnym serialu. Obie postacie, zwłaszcza zanim zdążymy się wgryźć w serial, to nieznośny miks Beth (Kelly Reilly) z „Yellowstone” z fabułą rodem z soft porno – epatują seksualnością poza granice zdrowego rozsądku i tak, niby potrafią wykorzystywać to do swoich celów, ale w scenach jak z dziaderskich scen z filmów z lat 90. W wielu z nich trudno dopatrywać się drugiego dna, choć nie brak sugestii, iż w tych postaciach jest coś więcej i nie powinniśmy oceniać ich „po okładce”, tylko wykazać odrobinę cierpliwości.
Niemniej, na tym etapie trudno wypatrywać na ekranie kogokolwiek, kto miałby choć ułamek tej charyzmy co Tommy, a postacie kobiece w większości stanowią albo kalkę czegoś, co już było w serialach Sheridana, albo balansują na granicy autoparodii. Była żona i córka Tommy’ego to neurotyczne, niestabilne sekskociaki, z których żadna nie wygląda, jakby miała zostać naszą nową Beth. Wspomniana wyżej Demi Moore na razie asystuje Jonowi Hammowi jako żona, a jej postaci dosłownie nie da się opisać żadnym przymiotnikiem, da się tylko powiedzieć, iż jest. Młoda prawniczka, Rebecca Falcone (Kayla Wallace, „When Calls the Heart”), która debiutuje w 2. odcinku, wydaje się jakąś wersją Summer (Piper Perabo) z „Yellowstone”, biorąc pod uwagę jej podejście i edukację, jaką przejdzie w Teksasie, oglądając z bliska codzienne piekło Tommy’ego.
Jest wreszcie synuś, Cooper (Jacob Lofland, „Justified”), tutejsza definicja marzyciela – marzy mu się mianowicie, iż będzie kiedyś kierował własnym koncernem naftowym, w przeciwieństwie do taty, losera, który nigdy do tej pozycji nie doszedł. Na razie zaczyna od samego dołu tutejszej drabiny społecznej, czyli bardzo po amerykańsku, a jego uprzywilejowanie czyni go – obok jego siostry – jedną z bardziej irytujących postaci. Wydaje się jednak, iż czeka go szybkie dorastanie. Do tego dochodzi cały szereg pracowników platform wiertniczych, o których po trzech odcinkach da się powiedzieć kilka ponad to, iż są i mają swoje zadanie do spełnienia, czyniąc serial bardziej realistycznym, niż gdybyśmy oglądali tę historię wyłącznie z perspektywy ich szefów.
Landman – czy warto oglądać serial SkyShowtime?
Wszystko to razem składa się na serial póki co dość nierówny, a w ocenie go nie pomaga fakt, iż dostaliśmy zaledwie trzy odcinki, czyli bardzo niewielki wycinek całości (amerykańscy krytycy widzieli pięć, czyli prawdopodobnie też za mało, ale wciąż – polskich dziennikarzy, a tym samym i widzów potraktowano, jakbyśmy byli drugiej kategorii, a przy okazji zaszkodzono serialowi, który mógłby mieć wyższe oceny, gdyby pokazano nam go nieco więcej). Trudno jest więc ocenić sposób konstrukcji postaci i ich wątki w tym sezonie, jako iż serial ledwie dał radę to wszystko naszkicować i w większości przypadków nie udało się wyjść poza największe ogólniki, banały i schematy.
Towarzyszy temu wszystkiemu jednak wrażenie, iż Taylor Sheridan idzie już na łatwiznę i przepisuje samego siebie: osamotniony w swoich codziennych zmaganiach Tommy jest więc jakąś wersją Johna Duttona, przynajmniej dwie postacie kobiece zdecydowanie za mocno przypominają Beth, pracownicy skonstruowani są podobnie co postacie z rancza Yellowstone. Na pierwszy rzut oka nie widać tu ani jednej oryginalnej nuty, a drugiego rzutu oka recenzentom poskąpiono. Niemniej, wydaje się, iż oglądamy w dużej mierze kopię „Yellowstone”, tylko o przemyśle naftowym zamiast ranczerów. Co być może wystarczy, ba, z czasem może przemienić się w dobry dramat. Czy raczej melodramat, bo, znów, skłonności Sheridana do powtarzania tych samych sztuczek, w tym także fabularnej przesady i skręcania w kierunku wypakowanej testosteronem opery mydlanej, widoczne są już na bardzo wczesnym etapie.
Ale jeżeli nie zwracać uwagę na recykling znajomych pomysłów i momentami dziwny ton serialu (czasem trudno się zorientować, co jest zamierzonym żartem ze strony Sheridana, a co niezamierzoną autoparodią), odstawić na bok część postaci, które asystują Tommy’emu, i skupić się na nim samym oraz świecie, w jakim funkcjonuje, to myślę, iż wychodzi nam interesująca rzecz. Największa siła Sheridana tkwi w tym, iż pokazuje Amerykę, którą Hollywood się nie interesuje. To on „odkrył” Montanę i w pewnym sensie wynalazł western na nowo – i nikt poza nim nie zainteresował się wcześniej biznesem, który jest źródłem gigantycznego bogactwa w Teksasie.
„Landman” wykonuje świetną robotę – najlepszą od czasów „Friday Night Ligths” – jeżeli chodzi o portretowanie małomiasteczkowego Teksasu i tego, jak żyją tam zwykli ludzie. A do tego dochodzi temat gigantycznych dysproporcji pomiędzy tymi, którzy mają wszystko i tymi, którzy zrobią wiele, aby mieć choć ułamek tego absurdalnego bogactwa. Oglądanie samego funkcjonowania tego biznesu i tego, jak uwija się Tommy, jest rzeczywiście fascynujące, a i kinowe ujęcia platform wiertniczych na tle zachodzącego słońca są obrazem, od którego trudno oderwać wzrok. Industrialne krajobrazy – podobnie zresztą czołówka – przywodzą na myśl genialny 1. sezon „Detektywa” i sposób filmowania tamtejszych kominów na pustkowiach w Luizjanie.
Krótko mówiąc, jest wystarczająco dużo powodów, aby dać „Landmanowi” szansę, choćby jeżeli być może nie wszystko was w tym serialu zachwyci. Biorąc pod uwagę liczbę nowych produkcji, jakie wypuszcza Taylor Sheridan – i iż często ogarnia je sam, począwszy od produkowania i kierowania całą machiną, a skończywszy na pisaniu osobiście scenariuszy, reżyserii i pojawianiu się przed kamerą – jest oczywiste, iż nie wszystkie będą udane. „Landman” pewnie wyląduje gdzieś pośrodku, gdzieś pomiędzy „Burmistrzem Kingstown” a „Yellowstone”. Myślę jednak, iż to w zupełności wystarczy, jeżeli choć trochę interesują was współcześni kowboje zabijający się o wielką kasę.