Lamenty fistowanych

ekskursje.pl 3 lat temu

Zachęcony przez kolegę MNF, przeczytałem „Masakrę” Vargi. Krzysiek od dawna toczy krucjatę przeciw ocenianiu powieści jak kryminałów, iż „akcja wciąga” albo „dobrze się czyta” – no ale co ja poradzę, iż ja lubię, gdy akcja wciąga i dobrze się czyta. W kategorii „współcześna literatura o uzależnieniach”, jednak dalej wyżej stawiam Żulczyka.

Intryga w „Masakrze” jest szczątkowa. Główny bohater budzi się na monstrualnym kacu u siebie w mieszkaniu, ale gdzieś zgubił portfel i telefon, nie wiadomo też gdzie się podziała jego rodzina.

Może dzieci gdzieś wyjechały razem z „nieślubną żoną” i on za bardzo sobie pofolgował jako słomiany wdowiec? Ale mogło być tak, iż się wyprowadzili, a on tego choćby nie zauważył, bo był w ciągu.

Przyszła mi do głowy taka interpretacja, iż bohater nie żyje i jest w czyśćcu. Ten kac to męki purgatoryjne, natomiast sporadyczna ulga, gdy ktoś mu postawi piwo – to świętych obcowanie, ktoś o nim właśnie życzliwie pomyślał na ziemi?

Miałem jednak wrażenie, iż sam autor tak do końca nie wiedział, o co mu chodzi i do czego ta historia prowadzi. Pewien zwrot akcji (scena z Wątrobą) szczególnie mnie zniesmaczył – to było jakby autor pomyślał „no dobra, ta rozmowa się nie klei, niech się gwałtownie wydarzy coś zaskakującego”.

Jestem mało imprezowy, kilka wiem o nocnym życiu stolicy, nie rozpoznawałem więc większości szyfrów. Domyślam się, iż „Zawodowa” to „Amatorska”, ale czy gdzieś naprawdę jest lokal serwujący gourmetową kaszankę do kraftowego piwa?

Brzmi jak coś dla mnie. Na pewno nie ma czegoś takiego na Zbawiksie (wywąchałbym!).

Natomiast trakując współczesną polską literaturę uzależnieniową (dorzuciłbym jeszcze „Heroinę” Piątka i „Jak feniks z butelki” Maziarskiego) jako całość, widzę w niej portret pokolenia stachanowców kapitalizmu. Zaliczam do niego ludzi trochę starszych i trochę młodszych od siebie.

Transformacja i digitalizacja dawały nam szansę budowania pewnych zjawisk czy instytucji od zera. Tu nie chodziło tylko o pieniądze, to dawało kopa i uzależniało jak narkotyk.

Dla wielu kolegów pracoholizm był tym „gateway drug”, po którym sięgali po mocniejsze rzeczy. Pracoholizm utrudniał nam też poukładanie sobie życia osobistego.

Pracoholik, który pił albo ćpał, działał w obiegu zamkniętym. Dużo zarabiał, ale miał coraz większe długi. Osiągał sukcesy, których nie pamiętał. jeżeli miał jakąś rodzinę, stawał się w niej obcym człowiekiem.

Dorobek życiowy części moich rówieśników jest wręcz ujemny, bo wchodzili w kapitalizm z jakimś ładnym domem po babci. A teraz mieszka tam była żona z nowym facetem, który się okazał lepszym tatą od biologicznego, a dawny milioner wylądował w wynajętej kawalerce.

Traktuję Stefana z „Masakry” jako metaforę takich sytuacji. Gdy pięćdziesięciolatek uświadamia sobie, iż nie osiągnął w życiu absolutnie nic, nie ma choćby fajnych wspomnień (książka Maziarskiego – niefabularyzowane opowieści ludzi poznanych na terapii – jest pełna takich historii).

Po „Masakrze” z rozpędu sięgnąłem po „Dziennik Hipopotama” Vargi, w naiwnej nadziei, iż znajdę tam namiary na gourmetową kaszankę albo chociaż eseistykę magistra Wątroby. Zamiast tego znalazłem pra-źródło, ur-quell największego błędu naszego pokolenia.

Varga zaczął to pisać po mniej więcej dwóch latach niepicia, skończył na progu pandemii. „Dziennik” stał się więc kroniką nadchodzącej katastrofy, wyczekiwanym przez fanów prequelem do „Nagrobka z lastryko”.

W tym okresie Sapkowski zażądał od CD Projektu dodatkowego wynagrodzenia za prawa do „Wiedźmina”. Varga odnotowuje to ze Schadenfreude – cieszy się na myśl, „jak bardzo Sapkowski to przegra”.

Dlaczego miałby przegrać? Dokładnie na takie sytuacje przewidziano art. 44 prawa autorskiego („W razie rażącej dysproporcji między wynagrodzeniem twórcy a korzyściami…”).

CD Projekt zapłacił, bo w sądzie by przegrał. Wszystkie korporacje robią tyle dobrego, na ile prawo z nich wymusza i tyle złego, na ile prawo im pozwala. Skąd więc ten wpis Vargi?

Przychodzą mi do głowy dwa wyjaśnienia. Pierwsze, iż nie znał tego przepisu.

Już to jest dla mnie dziwne. Nie gram w tej samej lidze ani choćby w tej samej dyscyplinie, jestem przy Vardze jak punkowy basista przy jazzowym pianiście, ale o tyle robię w tej samej branży, iż dla mnie też istotnym źródłem przychodów jest eksploatacja majątkowych praw autorskich.

Co za tym idzie, przeczytałem ustawę, dzięki którym te prawa w ogóle istnieją. Tak jak rozpoczynając pracę dziennikarza, przeczytałem prawo pracy i prawo prasowe.

Varga chyba tego nie zrobił. Już wcześniej zauważałem, iż w monologach wewnętrznych jego bohaterowie często nie rozumieją, iż coś wynika z takiej czy innej ustawy i snują swoje odczapistyczne interpretacje, no ale to jest odwieczne pytanie o relację między autorem a narratorem.

A choćby gdyby zrobił, to prawdopodobnie dzieli wraz z moim pokoleniem postawę przedziwnej asymetrii. Zgodnie z nią, powoływanie się na swoje prawa jest niehalo, pas comme il fault, fi donc!, roszczeniowe i antyreformatorskie.

Z kolei ilekroć korporacja nas chce dojechać z takiego czy innego paragrafu, no to ogon pod siebie, wzrok ku ziemi, dłonie przy udach, służbiste strzelenie obcasami „TAK JEST, OBYWATELU KORPOMENADŻERZE!”. Widziałem to wielokrotnie w Agorze, gdy ludzie, którzy już i tak wylatywali, więc nie mieli nic do stracenia – przez cały czas nie chcieli stawiać żadnego oporu, żeby wywalczyć trochę lepsze warunki porozumienia stron.

Nawet jak im wytłumaczyłem, jakie mają prawa, oni i tak pokornie godzili się na wszystko. Podpisywali co im podsunięto, byli gotowi jeszcze napisać własną krwią „ZAWSZE BYŁEM WIERNY ZARZĄDOWI”.

Z „literatury uzależnieniowej” najwyżej sobie cenię Żulczyka, bo on wydaje mi się lepiej rozumieć mechanizmy społeczno-ekonomiczne. „Ślepnąc” od początku traktowałem jako metaforę pracy w korporacji (we „Wzgórzu” to już choćby nie metafora).

W korporacji choćby jeżeli początkowo jest fajnie, bo twój szef jest sympatyczny i pozornie da się z nim pogadać jak z człowiekiem (jak z Jackiem/Więckiewiczem), prędzej czy później przyjdzie Das Kapital i ci zrobi fisting niewidzialną piąchą rynku (jak Dario/Frycz).

Oczywiście, pijak to pijak, na końcu to już nie ma znaczenia, czy zacząłeś jako światowej sławy neurochirurg, czy jako pan Ziutek z Międliszewa. Ale pan Ziutek nie napisze książki o swoim upadku (czytałbym! – jak my wszyscy, jak my wszyscy).

Wydaje mi się, iż wspólnym refrenem „książek uzależnieniowych” od Maziarskiego po Żulczyka jest to, iż opowiadają tragedie ludzi lojalnych, wydajnych, pracowitych, ambitnych i grających zespołowo. Idealnych pracowników, co to nigdy się nie upominali swoje prawa, bo to nie wypada (brzydki Sapkowski, a fe!).

I dlatego właśnie jak Stefan z „Masakry”, pewnego dnia budzą się z niczym.

Idź do oryginalnego materiału