Jesień zbierała się do odejścia, żegnała się z miastem powoli, zostawiając za sobą dywany z purpurowych i złotych liści, przesianych zimnymi promieniami słońca. Powietrze stało się przejrzyste, dźwięczne – już pachniało zimą. Gałęzie drzew obnażały się, ale tu i ówdzie trzymały się jeszcze ostatni bohaterowie – uparte liście, jakby nie chciały się poddać do końca.
„Michałki i złocienie już przekwitają” – myślała Agnieszka, idąc do swojego kwiaciarni. „Ostatni strażnicy jesiennego piękna.”
Michałkami od dziecka nazywała astry, złocieniami – chryzantemy. Kwiaty były jej miłością, jej istotą, jej oddechem. Gdy inne dziewczynki bawiły się lalkami, ona układała bukiety, rozkładała płatki, rysowała wianki. Jej marzenie się spełniło – otworzyła własny kwiaciarnię i teraz każdy dzień zaczynała od zapachu róż, koloru gerber i chłodu eukaliptusa.
„Kwiaty to nie tylko biznes. To życie. To ja sama” – mawiała do przyjaciół.
Agnieszka mieszkała w Poznaniu, w spokojnej dzielnicy niedaleko starego parku. Miała trzydzieści dziewięć lat. Żyła z córką Zosią – uczennicą maturalnej klasy, mądrą, pełną marzeń i z niezłomnym postanowieniem, by latem dostać się na studia.
Z mężem przeżyli tylko trzy lata. Nie odszedł do innej kobiety – odszedł do mamy. Po prostu. Spokojnie, jakby tych trzech lat w ogóle nie było. Nie znosił kwiatów. Nazywał je „miotłami”, narzekał, iż „wszystkie parapety zawalone”. A Agnieszka nie mogła bez kwiatów – potrzebowała widzieć życie, czuć zapach, dotykać ciepła płatków pod palcami.
„Dopóki Zosia nie dorośnie, żadnych mężczyzn. jeżeli już ktoś się pojawi, to tylko taki, który też będzie kochał kwiaty, albo przynajmniej nie będzie ich nienawidził” – postanowiła stanowczo.
Miłość do kwiatów odziedziczyła po babci. Lata dziecięce spędzała na wsi pod Kórnikiem, gdzie pola ciągnęły się aż po horyzont, a kwitnące łąki przypominały dywany z niebiańskim wzorem. Codziennie zbierała bukiety, a babcia dziwiła się:
„Agnieszko, kto cię tak pięknie komponować nauczył?”
„Nikt, babciu. Sama. Po prostu lubię. Jak dorosnę, otworzę kwiaciarnię, będziesz do mnie przychodzić.”
„Wierzę, wnusiu. Po dziadku to odziedziczyłaś. On zioła zbierał, kwiaty znał, o, książka jego – na strychu znajdziesz” – wzdychała babcia.
Książka rzeczywiście była – stara, wytarta, ale magiczna. Agnieszka nauczyła się jej na pamięć i już w wieku nastoletnim rozpoznawała wszystkie okoliczne rośliny. W szkole z biologii miała same piątki i na koniec wiedziała jedno: jej życie będzie związane z kwiatami.
Mama nie podzielała jej pasji. Wolała ogórki i pomidory w warzywniku, Agnieszka zaś uparcie sadziła nasturcje i petunie tam, gdzie tylko udało się wywalczyć skrawek ziemi.
„Nie wchodź z kwiatami do warzywnika” – burczała mama. „Tu ma być marchewka!”
A tata tylko się śmiał i mrużał oko: „Rośnie nam kwiatowa królowa”.
Po szkole Agnieszka nie poszła na studia – i nie rozpaczała. Skończyła kurs florystyczny, zatrudniła się w kwiaciarni. Lata mijały. Pojawił się mąż – i zniknął. Zosia dorosła, a Agnieszka wreszcie otworzyła własny stragan z kwiatami. Potem – porządny sklep. Rodzice pomogli, a w dniu otwarcia Agnieszka płakała ze szczęścia.
„Mamo, zrobiłam to. To moje.”
Od tamtej pory jej życie wypełniło się jeszcze większą ilością płatków, zieleni i wdzięcznych klientów.
Pewnego dnia zajrzała do niej elegancka kobieta o imieniu Hanna i, przyglądając się wystawie, powiedziała:
„Czy mogłaby pani udekorować restaurację na ślub mojej córki? Od dawna panią obserwuję – pani bukiety to nie bukiety, to bajka.”
Agnieszka się zgodziła. Nie dla pieniędzy – dla duszy. Zrobiła wszystko z miłością: kompozycje w pastelowych barwach, żywe girlandy, subtelne akcenty. Hanna, wchodząc do sali, oniemiała:
„Jaki pani ma talent… Dziękuję. Nie ma pani pojęcia, jak to mnie wzruszyło.”
Wieść o kwiatowej czarodziejce rozniosła się po mieście. Posypały się zamówienia na dekoracje bankietów, jubileuszy, wystaw. Sklep stał się żywym sercem dzielnicy.
Aż pewnego dnia do kwiaciarni wszedł mężczyzna – około czterdziestki, wysportowany, sympatyczny, uprzejmy.
„Dzień dobry. To pani Agnieszka? Potrzebuję bukietu. Specjalnego. Takiego, żeby kobieta od razu się uśmiechnęła.”
Przejrzała go uważnie. Wyraziste rysy, pewne spojrzenie. I coś w jego głosie ją poruszyło.
„Bukiet dla kogo? Dla ukochanej, mamy, córki?”
„Dla mamy. Skończy siedemdziesiąt pięć lat. Chcę, żeby poczuła ciepło.”
Agnieszka stworzyła cudowny bukiet z róż, gerber i gałązek eukaliptusa – żywy, oddychający.
„Dziękuję” – powiedział. „Marek. Miło mi. Mam nadzieję, iż jeszcze się zobaczymy.”
Trzy dni później rzeczywiście wrócił.
„Agnieszko, nie spodziewała się pani? A ja mam trzy powody. Mamie bukiet się podobał – trafiony w dziesiątkę. Po drugie – spodobała mi się pani. A po trzecie – zapraszam panią na kawę. jeżeli pozwoli.”
Zarumieniła się lekko.
„Z przyjemnością. Czemu nie?”
W kawiarni rozmawiali trzy godziny. Marek okazał się nauczycielem biologii. Rozmawiali o wszystkim: roślinach, książkach, filmach. I okazało się – więcej ich łączy, niż dzieli.
Od tamtej pory się spotykali. Razem jeździli w Tatry na sylwestra, on uczył ją jeździć na nartach, a ona – rozróżniać odmiany tulipanów. Latem Zosia dostała się na studia. A Agnieszka i Marek wzięli ślub.
Teraz byli razem – w miłości i w pracy. On pomagał w sklepie przed świętami, rozładowywał kartony, żartował z klientami. I pewnego dnia, rozkładając pudła, stał się świadkiem sceny:
Wpadł młody chłopak, roztrzepany, zdenerwowany.
„Pomocy„Zrobiłem głupotę i potrzebuję bukietu, który naprawi wszystko!” – wykrzyknął, a Agnieszka, uśmiechając się pod nosem, pomyślała, iż właśnie takich chwil nigdy się nie spodziewa, ale to one sprawiają, iż jej życie jest jak najpiękniejszy kwiat – pełne barw, zapachów i niespodzianek.