Poza tym sił pospolitego ruszenia nie wolno było dzielić na części, co z kolei wykluczało walkę manewrową czy choćby wdrożenie jakiejkolwiek strategii działań.
Szlachta wyrażała pogląd, wyniesiony ze średniowiecza, ale w dobie nowożytnej kompletnie nonsensowny, iż celem wyprawy powszechnej jest wydanie przeciwnikowi jednej walnej bitwy. Po skutecznym pognębieniu wroga dumne szeregi miały się rozejść do domów. Dla uzasadnienia takiej postawy panowie herbowi niezwykle chętnie przytaczali wzór rzymskiego wodza Cyncynata, który podobno w obliczu inwazji porzucił wiejskie życie i przejął władzę. Ledwie jednak zagrożenie zostało usunięte, a natychmiast zrzekł się urzędu i powrócił do swojej posiadłości, by kontynuować prowincjonalną sielankę. Każdy polski sobiepan widział siebie właśnie jako Cyncynata. Ale już inny rzymski wzorzec – zawodowego legionisty, przez całe dekady służącego w państwowej armii – zupełnie do niego nie przemawiał. Wprawdzie formalnie ograniczano tylko długość wypraw zagranicznych (do trzech miesięcy, i to za dodatkową, sowitą zapłatę), ale ustaliła się jasna praktyka. Zwykle jedna znaczna bitwa, niezależnie od jej wyniku, wystarczała, by rzesze pospolitaków porzuciły służbę, przekonane, iż obowiązek został spełniony. Pospolitym ruszeniem nie dało się ani prowadzić złożonych kampanii, ani odpierać rozdzielonych sił wroga, ani strzec granicy. Każdy tydzień w polu sprawiał, iż doraźnym żołnierzom ubywało zapasów, rosła natomiast ich skłonność do anarchii, rozbojów, ogólnego rozprężenia. Poza tym normą był zupełny brak dyscypliny, nieposłuszeństwo rozkazom. Podczas bitwy każdy chciał działać wedle swej fantazji, a nie w myśl wytycznych płynących z góry.