„Kulawe konie” w 5. sezonie znów przebijają same siebie, tym razem stawiając na historię pełną wybuchów – także śmiechu. Oto czego możecie spodziewać się w tej serii.
„Kulawe konie” wracają dziś z 5. sezonem, a ja – po obejrzeniu przedpremierowo sześcioodcinkowej całości – spieszę donieść, iż znów się udało. Czy to najlepszy sezon ze wszystkich? Dla mnie to sezon, który prawie dorównuje fenomenalnej „czwórce”, a jednocześnie jest od niej zupełnie różny, stawiając na innego typu opowieść i emocje.
Kulawe konie sezon 5 – komedia z Roddym w roli głównej
Oparta na książce „London Rules” z popularnej serii Micka Herrona historia rozpoczyna się od dwóch, zadziwiająco powiązanych ze sobą, wydarzeń: zbliżają się wybory na burmistrza Londynu, a Roddy Ho (Christopher Chung) znajduje sobie dziewczynę zdecydowanie nie ze swojej ligi, co budzi w Slough House coś więcej niż uśmieszki i żarty. Owszem, zaczyna się od kpiarskiego wykorzystania „Simply Irresistible” w 1. odcinku i dowcipkowania całej ekipy, ale bardzo gwałtownie Jackson Lamb (Gary Oldman) i spółka przechodzą do poważniejszych podejrzeń. Kto i dlaczego wziął sobie na cel komputerowego nerda, który wydaje się być błogo nieświadomy tego, co się dzieje?

W miarę jak fabuła nowej serii hitu Apple TV+ się rozwija, staje się jasne, iż wszystko jest ze sobą powiązane – gorące randki Roddy’ego mają więcej wspólnego z wyborami na burmistrza, niż mogłoby się wydawać, a wszystko łączą ze sobą coraz dziwniejsze zdarzenia w stolicy Wielkiej Brytanii, od wybuchów aut na ulicach po eksplozję wśród pingwinów w zoo. Szpiegowska intryga jak zwykle poprowadzona jest bezbłędnie i sprawnie, zamykając się w zaledwie sześciu odcinkach, bez przestojów i dłużyzn. Do tego już się przyzwyczailiśmy i nie to jest główną atrakcją, choć nie sposób nie podziwiać łatwości (i radości!), z jaką „Kulawe konie” mkną przed siebie, pokonując przeszkody, które dla większości „poważniejszych” thrillerów są nie do przejścia.
Nie, największą atrakcją tego sezonu jest ton – kompletnie inny niż w wyśmienitym 4. sezonie „Kulawych koni”, stawiającym na trudną historię rodzinną Rivera Cartwrighta (Jack Lowden) i jego dziadka, Davida (Jonathan Pryce). O ile sezon 4 emocjonalnie wręcz przytłaczał widza, o tyle nowa seria to „Kulawe konie” w swoim najbardziej zawadiackim, komediowym wydaniu. Tak, jasne, problematyczni, śmieszno-smutni agenci ze Slough House znów ratują świat, ale ilość absurdalnych sytuacji, jakie spotkają ich po drodze i jakie sami na siebie sprowadzą, może was przerosnąć.
Kulawe konie sezon 5 – londyńskie zasady i polityka
Po najpoważniejszym sezonie „Kulawych koni” przychodzi więc ten najzabawniejszy, ale też najbardziej cyniczny ze wszystkich. „Londyńskie zasady – chroń swoją d*pę” – konstatuje w finale jedna z postaci, tym samym dobrze podsumowując to, co właśnie obejrzeliśmy. Z jednej strony nie brak w tym sezonie humoru związanego z samym Roddym, który ewidentnie żyje w alternatywnej rzeczywistości, gdzie bycie bogiem seksu jest jak najbardziej w jego zasięgu, a z drugiej – z samym światkiem MI5, gdzie wszyscy, na czele z szefostwem, żyją i działają według wyżej wspomnianych zasad.

Nie raz, nie dwa będziecie głośno się śmiać i nie raz, nie dwa śmiech ugrzęźnie wam w gardle, kiedy Will Smith i jego scenarzyści pójdą na całość, jeżeli chodzi o zabawę czarną komedią. Dla mnie nic nie przebija końcówki 4. odcinka, ale okrutnie cyniczne wnioski spadają na widza raz za razem, w miarę jak pozbawiony jakichkolwiek złudzeń Lamb odsłania coraz paskudniejsze prawdy o tym, jak to wszystko działa i co napędza cały ten szpiegowski biznes. Nie jest to więc komedia dla samej komedii, choć slapstickowe sceny z Lambem i Roddym Ho też mają wiele uroku. Chung pięknie niesie ten sezon, grając z bezbłędnym deadpanem momenty tak głupie i kuriozalne, iż będziecie łapać się za głowę – ale sympatii do tego specyficznego pracownika wywiadu nie stracicie.
Co ciekawe, najśmieszniejszy, najbardziej sarkastyczny i absurdalny sezon „Kulawych koni” jest też sezonem najbardziej aktualnym, bo zahaczającym o kwestie związane z imigrantami i radykalizowaniem się brytyjskiego społeczeństwa. Oglądamy, jak wyraźnie wzorowany na Sadiqu Khanie, obecnym burmistrzu Londynu, Zahar Jaffrey (Nick Mohammed) staje do wyborów naprzeciwko mocno przerysowanego nacjonalistycznego „prawdziwego Brytyjczyka” (Christopher Villiers, „The Crown”), a polityczna walka się zaostrza, prowadząc w przedziwnym, nieoczekiwanym kierunku.
Kulawe konie sezon 5 – najlepsza scena w całym serialu?
Czy 5. sezon „Kulawych koni” jest najlepszym ze wszystkich? Część krytyków tak właśnie twierdzi, ja jednak byłam i pozostanę największą fanką sezonu 4, którego emocjonalna siła do dziś ze mną została (z Riverem zresztą też). Ten sezon, oczywiście świetny sam w sobie, działa przede wszystkim dlatego, iż stanowi idealną odskocznię od tamtej historii, fundując widzom salwy śmiechu, a ekipie Lamba nowy rozdział, z którego wyjdą może jeszcze bardziej pragmatyczni, choć nie tak poturbowani jak poprzednio.
Przy całej swojej czysto rozrywkowej warstwie „Kulawe konie” pozostają jednak seansem i dość wymagającym, i znacznie poważniejszym, niż udają. Koniecznie zwróćcie uwagę na pewną mroczną opowieść Lamba z przeszłości i zatrzymajcie się na chwilę na ostatniej scenie sezonu. Ta ekipa skrywa w sobie jeszcze wiele tajemnic, ale tego już się domyśliliście, prawda? Od znakomitego 3. sezonu „Kulawe konie” są nie do zatrzymania, co roku mając do zaoferowania coraz więcej i więcej swoim fanom.

5. sezon to perełka od początku do końca. Zachwyca świetnie napisany scenariusz, sposoby, w jakie uaktualniono książkę Herrona z 2018 roku, a także to, jak sprawnie „Kulawe konie” raz jeszcze przetasowują swoją obsadę. To oczywiście kolejny popis Oldmana i Lowdena oraz wielki komediowy sezon Chunga, ale warto też zwrócić uwagę na drugi plan, gdzie Kristin Scott Thomas rządzi jako Taverner, James Callis budzi politowanie jako Claude Whelan, szef wszystkich szefów, Aimee-Ffion Edwards uwija się jako Shirley, a do tego coraz bardziej intryguje Coe (Tom Brooke), milczący człowiek w kapturze, który ma zadziwiająco trafne spostrzeżenia i instynkty. On i River w pewnym momencie stają się bohaterami jednej z najzabawniejszych, najbardziej błyskotliwych i okrutnych scen choćby nie w tym sezonie, a w całym serialu Apple’a.
Biorąc pod uwagę to wszystko – ilość historii do opowiedzenia, zagadek do rozwiązania, wątków do zamknięcia, postaci do rozwinięcia – wydaje się, iż zapowiadane dziewięć sezonów „Kulawych koni” to nie mrzonka, a zupełnie realistyczny plan. W bezlitosnych czasach streamingu, kiedy to trzy sezony są nową normą, ekipa showrunnera Willa Smitha – niestety odchodzącego po tym sezonie – rok po roku, jak w zegarku, wypuszcza kolejne sezony ambitnego szpiegowskiego dramatu z oscarowym aktorem w roli głównej. I nie widać ani spadku jakości, ani żadnych oznak zmęczenia materiału. Przeciwnie, odnoszę wrażenie, iż „Kulawe konie” dopiero się rozkręcają i mają jeszcze dużo do zaprezentowania. Raz jeszcze jestem zachwycona i czekam na więcej.