Gdy przed rokiem po raz pierwszy zawitaliśmy w Manhattanie w stanie Kansas, od razu zakochaliśmy się tym miejscu i jego mieszkańcach. Co się u nich i w całym serialu zmieniło podczas przerwy?
„Ktoś, gdzieś” to serial tak niszowy i skromny, iż średnio pasuje do imponującej biblioteki produkcji HBO (o HBO Max nie wspominając). Ba, choćby pojawiające się na początku charakterystyczne intro z logiem stacji wydaje się gryźć z następującymi po nim prowincjonalnymi krajobrazami, będąc jakby zarezerwowanym dla głośniejszych tytułów i bardziej spektakularnych historii. Ten dysonans poznawczy gwałtownie jednak mija, gdy zanurzamy się w serialowym świecie – ależ dobrze jest tu wrócić!
Ktoś, gdzieś sezon 2 – co słychać u Sam i jej przyjaciół?
Debiutujący rok po zakończeniu poprzedniego 2. sezon produkcji HBO (miałem okazję zobaczyć przedpremierowo wszystkie siedem odcinków) zastaje nas jakiś czas po wcześniejszych wydarzeniach. Sam (Bridget Everett) wydaje się znajdować w lepszym miejscu niż ostatnio, stając na nogi po śmierci swojej siostry Holly i odzyskując równowagę w życiu dzięki pomocy rodziny i przyjaciół, w tym przede wszystkim Joela (Jeff Hiller), z którym jest blisko jak nigdy wcześniej.
I nie chodzi tylko o to, iż tych dwoje pomieszkuje teraz razem, ponieważ Joel odkrył korzyści wynajmowania własnego mieszkania w ramach Airbnb. Twórcy wykorzystali ten motyw, żeby uczynić z przyjacielskiej relacji pary bohaterów clou programu, wypakowując serial ich wspólnymi scenami. Czy to luźna rozmowa przy (niejednym) małym martini, czy codzienne spacery z liczeniem kroków, czy wyjścia na szkolne recitale, czy cokolwiek innego – Sam i Joel są sercem serialu, a naturalna chemia między Bridget Everett i Jeffem Hillerem sprawia, iż ich towarzystwo pozostało lepsze. W sumie całe „Ktoś, gdzieś” mogło by się składać tylko z ich pogaduszek i już byłoby wspaniale.
Na tym historia się jednak nie kończy, choć podobnie jak przy poprzednim sezonie trudno mówić o rozbudowanej czy choćby dążącej do konkretnego celu fabule. Owszem, jest na przestrzeni nowych odcinków pewne spinające je wydarzenie, którego bliskość wpływa na ogólny fabularny kierunek, ale w gruncie rzeczy życie bohaterów toczy się tak samo jak dotychczas. Niespiesznie poprowadzona akcja, skupianie się na drobnych momentach, ot, zwykła ludzka codzienność od czasu do czasu przerywana próbkami (cudownymi!) wokalnych umiejętności Sam. Na pozór nie ma tu absolutnie niczego wartego uwagi, w rzeczywistości można tak jednak nazwać każdą krótką chwilę.
Ktoś, gdzieś podąża własnymi ścieżkami – i bardzo dobrze!
Biorąc pod uwagę, iż identycznych słów można by użyć do opisu 1. sezonu, w teorii można się zastanawiać, czy „Ktoś, gdzieś” nie stoi w miejscu. W praktyce takie myśli ani przez moment nie przychodzą do głowy, ponieważ serial uczynił z tutejszego „nicniedziania się” prawdziwą sztukę, pozwalając jednocześnie w spokojnym tempie rozwijać się swoim bohaterom.
Sam nie jest więc już tą samą osobą, którą była, co najlepiej widać po wyrastających na jej drodze problemach, z którymi teraz radzi sobie wyraźnie lepiej. Choć rzecz jasna nie ze wszystkimi. Joel jest szczęśliwy w miejscu, w którym się znajduje, ale też tęskni za bliskością – czy tą w uczuciowej relacji z drugim człowiekiem, czy wspólnotową w ramach kościoła. Trzeba wspomnieć jeszcze Tricię (Mary Catherine Garrison), która po rozstaniu z mężem szuka dla siebie nowej drogi, czy Freda (Murray Hill), przez cały czas niezastąpionego i jeżeli chodzi o organizację imprez, i rady dotyczące uprawiania ziemi.
To ostatnie ma o tyle duże znaczenie, iż twórcy serialu, Hannah Bos i Paul Thureen, musieli się w tym sezonie zmierzyć z bardzo przykrą okolicznością, jaką była śmierć Mike’a Hagerty’ego, czyli ekranowego ojca Sam, do której doszło tuż przed rozpoczęciem prac nad nową serią. Mający mieć w niej duży udział Ed musiał więc jakoś zostać wypisany z historii (tutaj przeczytacie, jak to wpłynęło na serial), co jednak nie oznacza, iż go brakuje. Wręcz przeciwnie, bo „Ktoś, gdzieś” jest przesiąknięte jego obecnością, czasem choćby bez słów dając do zrozumienia, jak istotną postacią był i wciąż jest on nie tylko dla Sam.
Ktoś, gdzieś to serial, o którym powinno być głośniej
Prowadzi to do szeregu absolutnie przepięknych scen, przy których łatwo o wzruszenie, ale i mnóstwo innych emocji, którymi przesiąknięty jest cały serial. Autentyczność i naturalność, z jakimi podchodzi się do bohaterów, sprawiają, iż z miejsca upada oddzielający od nich widzów mur i wszyscy stają się nam niesamowicie bliscy. Cieszą ich radości, martwią troski, ale i wyraźniej niż gdzie indziej odczuwany jest ból – a tego bynajmniej nie brakuje, mimo iż „Ktoś, gdzieś” to w większym stopniu historia lekka i często bardzo zabawna.
Ten miks przyjemnej i na swój sposób rodzinnej (nie musi chodzić o biologiczną rodzinę) komedii z poważniejszym dramatem sprawdza się w stu procentach, równie znakomicie wypadając w każdej ze swoich odsłon. Najczęściej będący relaksującym, może choćby terapeutycznym przeżyciem seans potrafi bawić do łez, ale też skłonić do refleksji, gdy w przybierającej różne barwy serialowej rzeczywistości odnajdziemy odbicie własnej rzeczywistości i ludzi, którzy nam w niej towarzyszą. A wierzcie mi, iż nie jest to trudne. Nie przy tak szczerej i prawdziwej historii.
Zresztą, jeżeli to czytacie, to z pewnością znacie 1. sezon „Ktoś, gdzieś” i doskonale wiecie, czego można się po tej produkcji spodziewać. jeżeli jednak jakimś sposobem zabłądziliście tu skuszeni nieznanym tytułem, mogę tylko serdecznie zachęcić do oglądania. Bo „Ktoś, gdzieś”, jak mało który inny serial, potrafi się swoim widzom odwdzięczyć. Nie wielopiętrową intrygą czy zwrotami akcji, ale czymś znacznie bardziej przyziemnym, a przez to urzekającym. Poczuciem, iż każde przeżycie – dobre czy złe, nieważne – ma znaczenie. Każde nas ubogaca, zostawia po sobie ślad, w jakiś sposób nas kształtuje, tak jak na naszych oczach kształtuje się również mająca swoje trudne chwile przyjaźń Sam i Joela. Wypada być tylko wdzięcznym, iż możemy być tego świadkami i liczyć, iż to jeszcze nie koniec. Potrzebujemy takich seriali, teraz, gdy jest ich coraz mniej, choćby bardziej niż kiedykolwiek.