Anna Konopka: – W Opolu doczekaliśmy się takiej sytuacji – i chyba nie tylko ja tak uważam – iż myśląc o teatrze lalkowym, myślimy o Krystianie Kobyłce. I chyba trudno inaczej, bo już przeszło cztery dekady jest pan dobrym duchem zbudowanego przez siebie zespołu, a większość tego czasu jego szefem. No, ale nie od świata lalek się zaczęło…
Krystian Kobyłka: – To nie było w moim przypadku tak, iż nagle doznałem jakiegoś olśnienia, iż właśnie teatr to jest to, co chciałbym robić całe życie. Takie olśnienie byłoby czymś stereotypowym (śmiech). W tym czasie pochłonęła mnie recytacja poezji i prozy. I ona towarzyszyła mi bardzo długo. Dzięki niej poznałem też bardzo interesujących ludzi, np. Irenę Jun, jedną z wybitniejszych postaci polskiego teatru i polskiej recytacji.
– Wydaje się, iż trafił pan na drogę teatru w naturalny sposób.
– Wolę o tym myśleć w taki sposób, iż w życiu nie ma przypadków. Każdy z nas pojawił się na tym świecie obdarzony różnymi talentami. Naszą powinnością jest ich nie zmarnować.
– Trzeba mieć jednak sprzyjające okoliczności, by je rozwijać. Pan miał to szczęście.
– Ale szczęście to znów kategoria przypadku. A ja myślę, iż to jednak przypadek nie jest, choć może to ryzykowna teza. Sam przecież przez lata próbowałem dostrzegać w ludziach to „coś” i czasami udawało mi się otwierać przed kimś drzwi, których wcześniej ten ktoś nie dostrzegał.
– Nie wątpię, iż na pana drodze takie osoby też się pojawiły.
– Oczywiście. Ale wpływ na to otwieranie drzwi mają też lektury, zgłębianie istoty świata, słuchanie muzyki, kontemplowanie malarstwa…
– Wspomina pan na wstępie o prozie i poezji. Co więc pan czytał?
– Jednym z autorów czytanych przeze mnie namiętnie – i po wielokroć – był Norwid. Jestem na nim wychowany. Wiele zawdzięczam też Herbertowi. Oni prowokowali do zadawania sobie fundamentalnych pytań. I nagle rzeczywiście – skoro już mówimy o życiowych olśnieniach – zobaczyłem coś, co mi otwarło kolejne drzwi. W drugiej połowie lat 70. zobaczyłem w opolskich „Lalkach” autorski spektakl Zygmunta Smandzika [pracował w OTLiA w latach 60. i 70. XX w. – red.]. Był to „Ptak”, jeden z wybitniejszych spektakli zrealizowanych w polskich teatrach lalkowych.
– I to były te metaforyczne drzwi dla pana?
– Od tego czasu zacząłem interesować się teatrem lalek – jako gatunkiem teatru. Zrozumiałem, iż właśnie teatr lalek jest tym, co zawsze mnie fascynowało, czyli próbą odkrywania tajemnicy życia i śmierci. Sądzę, iż każdy z nas zadaje sobie podstawowe pytania: skąd i kim jesteśmy, czym jest dla nas wszechświat, czym jest dla wszystkich z nas kategoria czasu. Teatr lalek mierzy się z podobnymi pytaniami: co znaczy ożywić materię, dawać jej życie, po czym je odebrać.
– Kolejny etap to…
– Cały teatr Leszka Mądzika: metafizyka zawarta w wydobywania światła z ciemności. Po raz pierwszy spotkałem się z jego teatrem oglądając na KUL-u – „Wilgoć”, „Zielnik”. Później miałem to wielkie szczęście poznać Leszka i współpracować z nim wiele lat. Kolejną istotną osobą, którą wtedy spotkałem, był Peter Schumann, twórca Bread & Puppet Theater. Stało się to przy okazji dwutygodniowych warsztatów w Finlandii. Budowaliśmy spektakl złożony z istotnych dla nas historii, które przeżyliśmy, albo o których śniliśmy. To spotkanie zaowocowało kilkoma wizytami Petera z jego przedstawieniami w Opolu.
– Rozumiem, iż przypadek nie kieruje pana życiem zawodowym.
– Ma pani rację. Przykładem jest spektakl „Pastorałki” z 1993 roku, który zrobiliśmy z Tadziem Rudnickim i Andrzejem Czyczyłą.
– Czyli spektakl obsypany nagrodami, który opolskie „Lalki” zagrały w szeregu miast europejskich…
– „Pastorałki” powstały w drewnianym kościółku (czyli w miejscu sacrum) w opolskim skansenie. Gdy graliśmy ten spektakl w jakimś kolejnym grudniu, zadzwonił do mnie Jarek Gałęza [były wieloletni dyrektor Muzeum Wsi Opolskiej – red.], iż odwiedził go Włoch zafascynowany sztuką naiwną. Do Opola przyjechał specjalnie zobaczyć ule ks. Dzierżona. A przyjechał ze Spoleto, w którym odbywa się słynny na cały świat festiwal teatralny.
– Przypadek…?
– … no właśnie (śmiech). Skutek naszego spotkania był taki, iż ów człowiek – Marco Querel [promotor i popularyzator polskiej kultury ludowej we Włoszech – red.], był jednym z organizatorów festiwalu w Spoleto, a jednocześnie kolekcjonerem dzieł sztuki naiwnej. Miał m.in. olbrzymią kolekcję szopek z całego świata. I nagle także nasze „Pastorałki” wpisały się w jego fascynacje sztuką naiwną. Nasze wielokrotne wizyty z tym przedstawieniem we Włoszech odbyły się dzięki niemu. A nasz spektakl zaistniał daleko poza granicami tego kraju.
– To jak układanka, do której wciąż zaczynają pasować kolejne elementy…
– To nie koniec przypadku. Dzięki obecności w Spoleto nawiązałem kontakt z Ellen Stewart, założycielką słynnego nowojorskiego teatru La Mama [określanego światowym centrum teatru eksperymentalnego – red.]. Zaprosiłem na nasz festiwal w Opolu jeden ze spektakli tego teatru. W ostatnim dniu pobytu w naszym mieście Ellen zaproponowała mi zrobienie przedstawienia, które musi mieć swoją premierę w jej teatrze w Nowym Jorku. I tak też się stało – powstał „…i odsłoniłam noc”.
– A pomiędzy poezją, recytowaniem, prozą i nauką w „dwójce”, w klasie humanistycznej – co już na pewno nie jest przypadkiem – to jakie Opole lat 70. i 80. zachowało się w pamięci młodego Krystiana Kobyłki, później studenta polonistyki?
– „Dwójka” była wtedy na Kościuszki. Na przerwy chodziliśmy na plac Daszyńskiego – wtedy jeszcze Thälmanna [do początku lat 90. XX w. – red.]. To był czas, kiedy poznałem Sergiusza Świderskiego, z którym staraliśmy się tworzyć eksperymentalny teatr w jednym z klubów osiedlowych na Dambonia. A czas polonistyki, to kolejni ważni dla mnie ludzie, już mentorzy. Wśród nich był dr Alfred Wolny (później jeden z szefów literackich teatru lalek), a także dr Adam Wierciński, polonista odkrywający przede mną wielkość współczesnej literatury.
– To byli ci, którzy wręczają te narzędzia, otwierają te metaforyczne drzwi?
– Tak było w moim przypadku. A co po otwarciu drzwi zrobisz, to już zależy od ciebie. W tym czasie pojawili się też bardzo ważni koledzy. To Zbyszek Bitka (później też szef literacki teatru), mój bliski współpracownik, rewelacyjny partner rozmów o sztuce. Mamy za sobą wiele premier, a wśród nich szczególną dla mnie: „Czy mogę stworzyć świat?”; Janek Nowara (też kierownik literacki OTLiA w innym okresie, a dziś dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie); oraz Jacek Pawlak, wybitny aktor. Nasza grupa stworzyła spontanicznie pismo, lekko odjazdowe. Nazywało się „Stowarzyszenie Sporadycznej Twórczości Paralipsa”. Sama nazwa wskazuje, iż bawiliśmy się setnie. Mieliśmy też przez nie drobne kłopoty…
– Jakie?
– Proszę pamiętać, iż działo się to przed rokiem 1980 (śmiech).
– W końcu na poważnie pojawił się pan w „Lalkach”.
– Zaczęło się w roku 1982 od konsultanta programowego, przekształconego później w kierownika literackiego. Był też etap trudnej i wyczerpującej, ale bardzo ciekawej sztuki reżyserii. I w tym czasie powstał pierwszy mój spektakl „Machina teatralna”. Wtedy szczególną opieką obdarował mnie Janek Potiszil, prawdziwy człowiek renesansu: aktor, reżyser, muzyk… Miał też poczucie absolutnej wolności, co było mi mentalnie tak bliskie. W „Machinie teatralnej” zagrał Pierrota ze skrzypcami, a głównego bohatera Tadzio Rudnicki.
– Jako reżyser zdobył pan uznanie. Mimo to inna rola okazała się ważniejsza.
– Ma pani rację. 1 stycznia 1990 r. rozpoczęła się moja misja kierowania naszym teatrem [29 sierpnia Krystian Kobyłka oficjalnie pożegnał się załogą „Lalek”, kończąc pracę w fotelu dyrektora artystycznego po 35 latach – red], czyli czas budowania instytucji i zespołu.
– gwałtownie pan awansował i miał realny wpływ na to, iż „Lalki” w Opolu w ogóle dziś są.
– Dopiero 1 lutego 1993 r. staliśmy się teatrem samodzielnym. Wcześniej byliśmy sceną powiązaną administracyjnie z Teatrem im. J. Kochanowskiego. Wprawdzie mieliśmy swój własny zespół aktorski, pracownie, kierownika technicznego, szefa artystycznego, budynek, w którym graliśmy spektakle, ale byliśmy w dużym stopniu uzależnieni od jednych finansów. Domyślam się, iż niektórzy opolanie nie byli świadomi tego związku.
– Jako młody dyrektor stanął pan przed nie lada wyzwaniem.
– Usamodzielnienie teatru miało związek z ogólną sytuacją, jaka panowała wtedy w Polsce – także w obszarze kultury. Na początku lat 90. XX w. wszystko się zmieniało. Na szczęście, w wyniku demokracji rozwijała się samorządność. Ale jednocześnie pojawiła się w ówczesnym ministerstwie kultury idea „kategoryzacji teatrów”.
– Co już z nazwy brzmi źle.
– Rzeczywiście brzmi źle. Ówczesny dyrektor „Kochanowskiego”, przy pomocy paru „przyjaciół” OTLiA, postanowił przenieść naszą działalność do gmachu na pl. Teatralnym. Właśnie w myśl idei, która dopiero się kształtowała.
– Trudno to sobie wyobrazić.
– To byłby początek końca naszego teatru. Każdy zdrowo myślący to rozumiał. Sceny, które są w „Kochanowskim”, są kompletnie inne, nie spełniają wymagań stawianych przed teatrem lalek. Budynek przy Kośnego w dyrektorskim pomyśle miał być wynajęty pod zupełnie inną działalność. Mówiono o jakimś domu aukcyjnym… (śmiech). A tam, gdzie była stara rudera z naszymi magazynami, stolarnią i pomieszczeniami pracowni plastycznych (dziś Mała Scena), miało być coś w rodzaju hurtowni…
– Co przesądziło, iż ten plan padł?
– Wystąpiłem z prośbą o usamodzielnienie naszego teatru do ówczesnego wojewody opolskiego, Ryszarda Zembaczyńskiego. Zgodził się, podejmując fundamentalną decyzję dla losów „Lalek”. Teatr stał się stał się samodzielną instytucją kultury. A po dwóch latach miejską instytucją kultury [w tym czasie prezydentem Opola był Jacek Kucharzewski – red.]. Budowanie zupełnie osobnej instytucji to było dla mnie interesujące wyzwanie. Zaczynaliśmy od minimalnego dofinansowania i zatrudnienia. Krok po kroku dochodziliśmy do stanu dzisiejszego.
– Jaki to był czas, jak wyglądały „Lalki” na swoim w latach 90.?
– Na przykład nad oświetleniem sceny trzeba było pracować dosłownie w pocie czoła. Wszystko przez ówczesny system oświetleniowy Bordoni, uruchamiany manualnie. Pamiętam też piękne czasy nagrywania muzyki do spektakli w Radiu Opole z panem Władysławem Gawrońskim, w starej siedzibie w pałacyku przy Piastowskiej. Przy usamodzielnieniu musieliśmy też oczywiście podzielić majątek, który wcześniej użytkowaliśmy z „Kochanowskim” w proporcji jedna trzecia dla nas i dwie trzecie dla teatru dramatycznego. Nam ze sprzętu przypadła np. stara ciężarówka (śmiech).
– I pewnie mało użyteczna.
– Ale sprzedaliśmy ją i kupiliśmy 9-osobowego Forda. Po latach z przyczepką objeździliśmy nim Europę z naszymi spektaklami.
– Na pana dyrektorowanie przypada jeszcze kilka przełomowych etapów.
– Tak, m.in. powstanie nowego budynku, w którym mieści się Mała Scena, pracownie i administracja. Wybudowany został w 2007 r. dzięki pieniądzom z miejskiej kasy. To też zawdzięczamy prezydentowi Zembaczyńskiemu i decyzji ówczesnej rady miasta. Bez tej sceny nie powstałyby takie spektakle, jak: „Morrison/Śmiercisyn”, „Dziady”, „Zagubiony chłopiec”, „Iwona, księżniczka Burgunda” (prezentowane i nagradzane na wielu festiwalach).
– Modernizacja teatru w 2014 r. to także było ogromne przedsięwzięcie, trwało kilka lat.
– Ta przebudowa była możliwa także dzięki decyzji pana prezydenta oraz ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego. To było cenne, iż teatr wyremontowaliśmy, ale najważniejszy był dla mnie zawsze zespół ludzi, z którym tworzymy coś na kształt wspólnoty teatralnej. Każdy jest olbrzymią, twórczą osobowością. I mam tu na myśli nie tylko aktorów, ale cały zespół, z którym w teatrze miałem szczęście współpracować.
– I co ciekawe, stworzony przez pana zespół „Lalek” pracuje wciąż w podobnym składzie.
– Ma pani rację, ludzie raczej z naszego teatru nie odchodzą. Tak się złożyło, iż znakomitą większość z moich współpracowników przyjąłem do pracy.
– A w jaki sposób przyjmuje pan do pracy aktorów?
– Staram się oglądać dyplomy studenckie w szkołach teatralnych. I oczywiście rozmawiać z potencjalnymi aktorami naszego teatru o ich oczekiwaniach, marzeniach… Dzięki temu „pomagam też” swojej intuicji. Bo kto wie, czy ona nie odgrywa w tym procesie roli najważniejszej. Na przykład: 20 lat temu przyjechał do mnie z Białegostoku „Dziki” (czyli Łukasz Bugowski). Sam się tu zgłosił. Pogadaliśmy godzinę i na koniec powiedziałem tylko: „Przyjmuję cię”. Czy racjonalnie myśląc podjąłem wtedy dobrą czy złą decyzję? Dziś wiemy, iż rewelacyjną. A takich historii było jeszcze kilka.
– Równolegle do tych wszystkich wydarzeń, o których jest nasza rozmowa, toczy się także historia Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Lalek, którego jest pan szefem od 1991 r. I mimo, iż ustąpił pan już z roli szefa OTLiA, to z festiwalem będzie pan jeszcze związany.
– W tym roku będzie jego XXXII odsłona. Środowisko lalkarskie w kraju ceni ten festiwal. Nagroda w Opolu wiele znaczy w lalkarskim CV. A dla mnie to niezwykła część mojego życia teatralnego. Dzięki festiwalowi mogłem rozmawiać o prawie tysiącu polskich spektakli z Janem Wilkowskim, prof. Henrykiem Jurkowskim, Adamem Kilianem, Joanną Braun i Bogusławem Kiercem.
– Co jakiś czas powraca pytanie, jak zmienia się teatr i z jakimi wyzwaniami wiąże się to dla jego twórców.
– Wszystko wokół nas się zmienia. Dlaczego teatr miałby się też nie zmieniać? W repertuarze pojawiają się nowe dramaty. Artyści posługują się innymi środkami wyrazu. Wkracza do teatru świat cyfrowy, powoli pojawiają się hologramy, które starają się zastąpić aktora. I tak dalej.
– A czym w związku z tym stanie się teatr?
– Od zawsze teatr to spotkanie człowieka z drugim człowiekiem. A nie hologramu z drugim człowiekiem! Mimo to, nie bądźmy przeciwnikami tej technologii, bo jak każda rzecz ona się mocniej rozwinie albo zniknie.
– Rola młodych widzów wydaje się tu być dziś kluczowa. A co, gdy oni oczekują zmian w kierunku hologramów i podobnych rozwiązań?
– Możliwe, ale świat nowych technologii nie jest zagrożeniem. One nie są tak ważne, jak to, o czym chcemy z młodymi rozmawiać. Proszę mi wierzyć, iż czasami jedno drewienko, ożywione przez aktora w ciekawym kontekście, może być tak fascynujące, jak sto tysięcy hologramów na scenie. Wszystko zamyka się w tym, czy poruszymy człowieka: jego emocje, wyobraźnię… czy otworzymy przed nim owe metaforyczne drzwi.
– Czy Krystian Kobyłka ma już jakiś plan na „nowe” życie, poza ukochanym teatrem?
– Ma. Jest nim ukochany teatr.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania