Festiwal, który startował jako niszowa inicjatywa, w tym roku przyciągnął rekordową liczbę widzów. To najlepszy dowód na to, iż publiczność coraz częściej poszukuje kina o zapachu krwi i zgnilizny – kina, które odziera rzeczywistość ze skóry, odsłaniając toksyczne emocje, stłumione lęki i nieuleczalne rany. 11. edycja Splat!FilmFest oferowała nie tylko seanse filmowe – uczestnicy mogli wziąć udział w Q&A tuż po obejrzanym filmie, masterclassach (specjalistycznych warsztatach i wykładach), panelu filmowo-komiksowym, czy debacie o horrorach, także tych gamingowych. Na chętnych czekały stoiska z merchami, była też możliwość zrobienia sobie tatuażu, a foyer Kinoteki zamieniło się na jedną noc w ring zapaśniczy, gdzie walkę toczyli bohaterowie horrorów: Michael Myers, Freddy Krueger, Pennywise i inni. Krew i przemoc nie ograniczała się więc do ekranów kinowych – festiwal żył nimi na każdym kroku.
Z ośmiu dni festiwalu zaliczyłem siedem, pomijając ostatni dzień z seansem Karmadonny i halloweenową imprezą muzyczną. W tym czasie obejrzałem łącznie szesnaście filmów pełnometrażowych, w tym jeden „kultowy klasyk”. Były wśród nich filmy brutalne i szalone, ale też dzieła nastawione bardziej na refleksję i kreowanie nastroju. Nie zabrakło filmów pełnych absurdalnego lub wisielczego humoru, ale też obrazów eksperymentalnych – pokazujących świat z nietypowej perspektywy, balansujących między rzeczywistością, koszmarem sennym a narkotykowym tripem. Taka różnorodność sprawiała, iż seanse były na ogół nieprzewidywalne – jednego dnia wywoływały przerażenie, innego salwy śmiechu, a jeszcze innym razem pozostawiały widzów w osłupieniu, zaskakując oryginalną formą i wielowymiarową treścią.

W pętli przemocy
Zacznę od filmu, który nie brał udziału w konkursie z tego powodu, iż miał premierę w 2014 i dwa lata później był wyświetlany w ramach Splat!FilmFest. Powrócił więc po dziewięciu latach do programu, by jak najlepiej wykorzystać obecność Milo Cawthorne’a. Ten nowozelandzki aktor przyjechał do Warszawy w związku z najnowszą produkcją – zwariowaną komedią Deathgasm 2: Goremageddon, ale został dłużej ze względu na seans Krwawego nokautu. Film został zrobiony przez ekipę znaną wcześniej z Power Rangers (2009). Reżyserka Madellaine Paxson, scenarzysta Eddie Guzelian i troje aktorów – Milo Cawthorne, Olivia Tennet i Ari Boyland – pracowali dla Disneya kręcąc rozrywkowe widowiska dla dzieci, by następnie znokautować widza dorosłego filmem łączącym narkotykowy odjazd, miłosny trójkąt, pętlę czasową w stylu Dnia świstaka oraz krwawe zabójstwa dokonywane przez wzbudzającą sympatię parę bohaterów.
Twórcy przyznawali się do inspiracji filmami noir, gdzie normą były trójkąty miłosne tworzone przez zwyczajnego, pełnego słabości człowieka, dziewczynę w typie femme fatale oraz tego trzeciego, stojącego na przeszkodzie ich szczęściu. Przykłady takich tercetów znajdziemy w klasykach lat 40., takich jak Podwójne ubezpieczenie (1944) i Listonosz zawsze dzwoni dwa razy (1946). Paxson i Guzelian dołożyli do klasycznej kryminalnej intrygi elementy fantastyki i horroru oraz dużą dawkę czarnego humoru. Do papierosowego dymu, który był nieodłączną częścią filmów noir, dorzucili jeszcze metamfetaminę. W efekcie tego otrzymaliśmy sprawnie kontrolowany chaos dający dużą porcję frajdy. I choćby kiedy widzom wydaje się, iż już rozgryźli schemat zawarty w scenariuszu, to film potrafi wciąż zaskakiwać. To zdecydowanie jeden z najlepszych seansów tegorocznej edycji Splat!FilmFest. Z pewnością zostanie długo w głowie, a nazwiska Milo Cawthorne i Olivia Tennet będą wypatrywane w czołówkach innych filmów.

Domy, które nie chcą milczeć
Domy są zwykle postrzegane jako oaza spokoju i bezpieczeństwa, a często ich strażnikiem jest pies – wierny towarzysz, który wyczuwa to, czego człowiek nie dostrzega. W filmie Good Boy w reżyserii Bena Leonberga ten motyw zyskuje nieoczywisty, metafizyczny wymiar. To kameralna, minimalistyczna opowieść o zwierzęciu, które próbuje ocalić swojego właściciela przed złem przenikającym nie tylko mury domu, ale też ludzką skórę jak nowotwór. Ta walka z góry skazana jest na porażkę – choćby wyostrzony węch nie jest bronią zdolną ochronić dom przed demonami, które nie mają ani zapachu ani kształtu, a jednak przenikają do każdego kąta. Film jednak bardziej dla miłośników zwierząt niż fanów horrorów. Zmiana perspektywy – spojrzenie na grozę oczami zwierzęcia – okazuje się najciekawszym pomysłem i może wzbudzić emocje u psiarzy. Ale momenty grozy i narastającego napięcia toną w dłużyznach, rozbijając się o powtarzalny rytm i zbyt rozwleczoną narrację. Dlatego ostatecznie Good Boy jest dla mnie największym rozczarowaniem tegorocznego festiwalu.
31 października Good Boy trafił do regularnej dystrybucji, więc już każdy zainteresowany może się wypowiedzieć na jego temat. Festiwalowy obieg gwałtownie opuścił również film pt. Presence w reżyserii Stevena Soderbergha. Z dziełem Leonberga wspólny jest nie tylko motyw nawiedzonego domu, ale także eksperyment z perspektywą. U Soderbergha historia opowiedziana jest z punktu widzenia ducha, co w warstwie technicznej oznacza długie płynne ujęcia POV. Ten amerykański reżyser jest płodnym i wszechstronnym filmowcem – przy okazji wyróżnię jeden z jego filmów, brytyjską w duchu (choć nakręconą w USA) produkcję pt. Angol (The Limey, 1999) z udziałem zmarłego niedawno Terence’a Stampa. I choć nie należę do miłośników twórczości tego reżysera, to przyznam, iż akurat na Presence warto było czekać.
Choć koncept formalny bywa bardziej interesujący niż sama fabuła, film utrzymuje uwagę dzięki hipnotycznemu rytmowi i surowej, niemal dokumentalnej estetyce. Soderbergh wraz ze scenarzystą Davidem Koeppem badają granicę między życiem a obecnością – fizyczną i duchową. Między tym, co cielesne, a pustką, która pozostaje po człowieku po jego odejściu. Bohaterowie są niby razem, ale coś ich dzieli – niewidzialna warstwa przeszłości, żalu, niewypowiedzianych słów. To nie jest film o strachu przed duchem, ale o lęku przed pustką, jaka pozostaje po bolesnej stracie. W przeciwieństwie do Good Boya długie momenty narastającego niepokoju nie wydawały się zbyt rozwleczone, ale autentycznie trzymały w napięciu. Soderbergh zaskakująco skutecznie balansuje między formalnym eksperymentem a emocjonalnym zaangażowaniem. I choćby w momentach, w których pozornie nic się nie dzieje, potrafi utrzymać uwagę widza. Dlatego ten film – nieobciążony dużymi oczekiwaniami – okazał się po prostu miłą niespodzianką dla widzów ceniących nastrojowe, hipnotyzujące kino grozy.

Do grupy filmów o nawiedzonych miejscach można jeszcze zaliczyć Miasteczko Shelby Oaks. Reżyser tego dzieła, Chris Stuckmann, to przykład youtubera zajmującego się recenzowaniem filmów, który wkroczył do elitarnego grona filmowców. interesujące jak długo tam wytrzyma, czy będzie w stanie znosić tę presję – nieustannego oceniania przez widzów i krytyków. To paradoksalna sytuacja – recenzent staje się twórcą i trafia na celownik publiczności, nierzadko nieświadomej, jak złożony i żmudny jest proces tworzenia filmu. Miasteczko Shelby Oaks miało premierę w lipcu 2024 na kanadyjskim festiwalu Fantasia, po czym zostało przejęte przez firmę Neon, która sfinansowała dodatkowe trzy dni zdjęciowe, aby reżyser mógł zrealizować sceny, na które zabrakło mu pieniędzy.
Gotowy produkt ma potencjał – da się tu zauważyć autentyczną pasję do gatunku i reżyserską umiejętność kreowania klimatu dzięki światła, mroku i efektów dźwiękowych. Jednocześnie widać, iż doskonała znajomość konwencji gatunku obraca się przeciwko reżyserowi – film bywa aż nazbyt świadomy własnych tropów, przez co niektóre sceny tracą na sile i wpadają w ton niezamierzonej parodii (choć ja się akurat nie śmiałem, ale publiczność na sali kilkakrotnie wybuchała śmiechem w scenach mających budzić grozę lub niepokój). Shelby Oaks balansuje między metafizycznym horrorem a dramatem o siostrzanej więzi, rozdzielonej przez tajemnicze wydarzenie sprzed lat. Niestety jednak jest to opowieść bezduszna w formie, stanowiąca jedynie poprawne odtworzenie schematów, jakby twórca zbyt mocno ufał podręcznikowej wiedzy o tym, jak powinien wyglądać dobry horror.

Rodzina w rozkładzie
Czerpiąc z autentycznych emocji i doświadczeń wyniesionych z niedawnej walki z rakiem, Adamsowie (John Adams, jego żona Toby Poser oraz córki Zelda i Lulu) przekuwają ból w kino o wyjątkowej intensywności i intymności. Matka much to raczej nie horror ludowy, jak go klasyfikują bazy filmowe, ale horror egzystencjalny, gdzie zło nie ma twarzy potwora, ale przybiera kształt straty, nadziei i lęku przed tym, co nieuniknione. Kilkudniowa wyprawa w głąb leśnych ostępów staje się zarówno fizyczną, jak i duchową podróżą ojca i jego chorej na raka córki, wobec której medycyna okazuje się bezradna. Chwytając się ostatniej nadziei, bohaterowie przyjmują pomoc tajemniczej uzdrowicielki (czarownicy?) Solveig, ale ceną jest wzięcie udziału w rytuale, który może być doświadczeniem granicznym, pełnym fizycznego cierpienia i duchowej agonii.
Troje członków rodziny Adamsów pojawiło się na Splat!FilmFest, gdzie po projekcji filmu odpowiadali na pytania publiczności. Przyznali, iż nie korzystali z cudzych rad, by nikt nie wpłynął na ich sposób opowiadania tej historii i nie odebrał jej osobistego tonu. Mimo tego nie powstało dzieło przesadnie hermetyczne ani zamknięte w kręgu rodzinnych doświadczeń. Adamsowie stworzyli film, który pozostaje przystępny i poruszający dla szerszej publiczności. Warto docenić ich wrażliwość, z jaką dotykają tematów uniwersalnych, w szczególności nieuleczalnych chorób zbierających śmiertelne żniwo, ale też należy podkreślić oryginalną ścieżkę narracyjną i estetyczną, którą podążają. To kino wolne od kompromisów, ale przede wszystkim szczere, niepokorne i emocjonalnie prawdziwe. Bardzo pozytywne zaskoczenie dla kogoś, kto nie jest zaznajomiony z twórczością rodziny Adamsów.

Z korzeni ludowego horroru wywodzi się również film pt. Wiedźma, którego oryginalny tytuł brzmi The Beldham. To archaiczne określenie przywołujące starą wiedźmę strzegącą sekretów domostwa. Angela Gulner, która napisała i zrealizowała tę produkcję, przekształciła stare historie o czarownicach we współczesną opowieść o macierzyństwie i depresji poporodowej. Groza wyłaniająca się z głębin domu, stopniowe zacieranie granicy między tym, co realne, a tym, co urojone oraz odkrywanie mrocznej strony macierzyństwa tworzą horror oparty nie na krwi, ale na psychologicznym napięciu. W finale zaś zaserwowano widzom zwrot akcji, który daje nowe spojrzenie na to, co przed chwilą obejrzeliśmy.
Aby ten film obejrzeć wyszedłem z seansu komedio-horroru Deathgasm 2: Goremageddon, który był grany prawie w tym samym czasie. Być może nie było warto porzucać totalnej zgrywy dla ambitnego horroru psychologicznego, tym bardziej iż do Warszawy przybył Milo Cawthorne chętny, by pogadać o Goremageddonie. Ale mimo wszystko nie ma co żałować, bo The Beldham to udany debiut – autorkę warto zapamiętać, by śledzić jej kolejne projekty.
Intrygującym projektem jest hiszpańska Cisza (Silencio), która jest adekwatnie miniserialem. Zawiera jednak tylko trzy krótkie epizody – w efekcie tego całość trwa niecałą godzinę. Każda część toczy się w innej epoce – pierwsza rozgrywa się w XIV wieku podczas epidemii dżumy, nazywanej „czarną śmiercią”, druga przenosi widza do lat 80. XX wieku, gdy panowała epidemia AIDS, a ostatnia wybiega w przyszłość do 2030 roku. W centrum opowieści są cztery siostry – wampirzyce zmagające się z niedoborem ludzkiej krwi ze względu na jej skażenie wirusami. Estetyka robi wrażenie (efektowna charakteryzacja, groteskowo stylizowane postaci, użycie analogowego formatu 16 mm), a metafora wampiryzmu jako stygmatyzacji osób queerowych wydaje się mocno prowokacyjna i społecznie zaangażowana. Jednak film jest dość przegadany, a dialogi wystrzeliwane są z taką prędkością, iż łatwo jest pominąć zawarty w nich humor oraz refleksję na temat wykluczenia społecznego.

W pułapce rzeczywistości
Kino gatunkowe od lat przekonuje, iż największy horror kryje się w zwykłej ludzkiej codzienności – w ludzkich słabościach i emocjach, które wymykają się spod kontroli. Podczas festiwalu nie zabrakło właśnie takich filmów, które z realistycznych sytuacji budują pełnokrwisty thriller. Do tego nurtu należy Ważka (Dragonfly) napisana i wyreżyserowana przez Paula Andrew Williamsa. Film otwierał imprezę i już na starcie była to poprzeczka ustawiona bardzo wysoko. To kameralny, precyzyjnie skonstruowany thriller psychologiczny, w którym zwykłe sąsiedztwo staje się przestrzenią narastającego niepokoju. W centrum uwagi znajduje się relacja starszej schorowanej kobiety i jej opiekuńczej sąsiadki. Reżyser po mistrzowsku wykorzystał codzienne czynności, by budować duszną atmosferę niepewności, a znakomite kreacje Brendy Blethyn i Andrei Riseborough nadały całości emocjonalną intensywność.
Kolejnym przykładem filmu, do którego scenariusz napisało samo życie jest produkcja zatytułowana W potrzasku (The Snare). Autor i reżyser tego dzieła, Merlin Camozzi, opowiedział historię 18-letniej Dani, pilnej uczennicy, która dzięki stypendium ma szansę rozpocząć studia i wyrwać się z trudnego środowiska. Jej plany jednak gwałtownie się komplikują, gdy zostaje aresztowana za posiadanie niewielkiej ilości narkotyków. Zmuszona przez policję do współpracy i infiltracji lokalnej siatki handlarzy, dziewczyna wpada w niebezpieczną grę, w której granice między ofiarą a sprawcą zaczynają się zacierać.

Camozzi zainspirował się rzeczywistym problemem w Stanach Zjednoczonych – nadużywaniem systemu policyjnych informatorów, szczególnie wśród młodych ludzi z ubogich rodzin – tworząc film będący nie tylko emocjonującym thrillerem, ale też gorzkim komentarzem społecznym. W potrzasku, mimo iż bardzo daleki od horroru, okazał się jednym z moich ulubionych filmów tegorocznej edycji. To wciągająca, świetnie skonstruowana historia, prowadzona z wyczuciem i realizmem, bez popadania w tanią sensację. Film odważnie pokazuje ciemną stronę systemu – bezduszność policji, dla której jednostka staje się jedynie narzędziem w grze o statystyki i wyniki. Funkcjonariusze nie są gwarantem sprawiedliwości, ale częścią mechanizmu opresji, który wykorzystuje młodych, zagubionych ludzi. Kapitalne wrażenie robi odtwórczyni głównej roli, Cassady McClincy – aktorka znana m.in. z serialu The Walking Dead – która z adekwatną intensywnością i autentyzmem ukazała dramat młodej dziewczyny uwięzionej między strachem, lojalnością a pragnieniem odzyskania kontroli nad własnym życiem.
Zarówno Ważka, jak i W potrzasku miały także atrakcyjny dodatek w postaci sekcji Q&A. Organizatorzy – na czele z niezwykle wytrwałą w dążeniu do celu Moniką Stolat – zaprosili do warszawskiej Kinoteki reżyserów: Paula Andrew Williamsa i Merlina Camozziego. Dzięki temu widzowie mogli poznać z pierwszej ręki kulisy powstania ich filmów. Taki dodatek to zawsze wartościowa część festiwalowego doświadczenia – pozwala nie tylko lepiej zrozumieć intencje twórców, ale też spojrzeć na film z zupełnie innej perspektywy. Bezpośredni kontakt z reżyserami, możliwość zadania im pytań i usłyszenia o kulisach produkcji sprawiają, iż seans zyskuje nowy wymiar, a odbiorcy wychodzą z kina z poczuciem głębszego uczestnictwa. Przy okazji warto wyróżnić doskonałą robotę, jaką wykonała tłumaczka Zuźka Błahuszewska, sprawnie prowadząca rozmowy i dbająca o to, by żadna z wypowiedzi reżyserów nie utraciła swojego sensu.

Nawiedzone AGD
Kino grozy od dawna lubi igrać z pomysłem, iż zło może czaić się nie tylko w starych domach czy innych mrocznych miejscach, ale także w najbardziej prozaicznych elementach codzienności. Można tu przywołać zapomnianą produkcję The Refrigerator (1991, reż. Nicholas Jacobs) – absurdalny film o lodówce pożerającej ludzi i wysyłającej ich do piekła, czy całą tradycję horrorów, w których przedmioty codziennego użytku nabierają złowrogiego charakteru. Motyw nawiedzonego sprzętu AGD powraca regularnie, łącząc w sobie czarny humor, groteskę i lęk przed światem zdominowanym przez technologię.
Do tego nurtu nawiązuje między innymi Portal do piekła (Portal to Hell) Woody’ego Bessa, którego akcja toczy się w pralni samoobsługowej. Jeden z klientów lokalu, zajmujący się ściąganiem długów, zauważa, iż w jednej z pralek otwiera się…. portal do piekła. Zżerany ciekawością poznaje demona, strażnika piekieł, który okazuje się jego kolejnym „klientem” – wierzycielem oferującym zlecenie windykacyjne. Dunn, bo tak ów windykator się nazywa, ma dostarczyć trzy dusze w zamian za ocalenie jednej. Co ciekawe, nie ma znaczenia, czy będą to ludzie źli, czy niewinni – jakby wszystko zmierzało do konkluzji, iż piekło czeka na każdego, bo nikt nie jest godny nagrody po śmierci. Życie to wystarczający kapitał, który po wykorzystaniu należy spłacić, nie oczekując żadnych gratyfikacji. Dość przygnębiająca puenta, ale Woody Bess nie utopił tej historii w całkowitym mroku – jego film pełen jest czarnego humoru, absurdalnych dialogów i groteskowych sytuacji, które łagodzą filozoficzny ciężar historii. Portal do piekła balansuje między horrorem a satyrą, pokazując, iż choćby w obliczu potępienia można jeszcze śmiać się ze struktury świata, w którym rachunki zawsze muszą się zgadzać.

Kolejny istotny punkt w repertuarze to seans tajskiego filmu Pożyteczny duch (A Useful Ghost). Z powyższym tytułem łączy go nawiedzone AGD, które genialnie się tutaj sprawdza jako symbol. Właściciel świeżo zakupionego odkurzacza słyszy w swoim mieszkaniu odgłosy kaszlu. Ze zdumieniem odkrywa, iż źródło tych dźwięków pochodzi od odkurzacza. Przybyły na miejsce mechanik informuje, iż urządzenie jest nawiedzone. Następnie poznajemy w retrospekcjach inne historie z tym związane. Na przykład taką o pracowniku fabryki, który po śmierci nawiedzał produkty ze swojej firmy, stając się w ten sposób głosem tych, którzy zostali wykluczeni – głosem mającym na celu przypomnienie o niesprawiedliwości i odpowiedzialności kadry kierowniczej. najważniejszy wątek to jednak historia żony, która powróciła z zaświatów pod postacią odkurzacza nie po to jednak, by straszyć, ale by zapewnić opiekę, stać się użyteczną. Problem w tym, iż staje się też użyteczna dla systemu, demaskując duchy symbolizujące aktywistów polityczno-społecznych, będących ofiarami represji.
Pożyteczny duch najbardziej zaskakuje tym, jak bardzo wielowymiarowy jest to film. Nie zamyka się on wszakże w jednej konwencji i podejmuje współczesną problematykę w całej rozciągłości. Jest zabawny, romantyczny, melancholijny, refleksyjny, kontrowersyjny. Zahacza o politykę, społeczne tabu, tematykę queerową, zgrabnie łącząc kiczowatą komedię fantastyczną z ambitnym i gorzkim komentarzem społecznym. Dzięki lekkości formy i rozbrajającej stronie komediowej reżyser unika moralizowania, prowadząc widza przez świat, w którym absurd staje się jedyną możliwą odpowiedzią na powagę rzeczywistości. Za fasadą groteski kryje się głębokie współczucie dla ludzi zagubionych w rzeczywistości zdominowanej przez technologię, polityczne gierki i społeczne podziały.

Miecz i kurz
Pożytecznego odkurzacza nie było jednak w Krainie mroku (Dust Bunny) Bryana Fullera, więc zgromadziły się obfite kłęby kurzu, a wraz z nimi zaczęła egzystować wyjątkowo głodna i przerażająca kreatura. Gdy rodzice 10-letniej Aurory giną, dziewczynka jest przekonana, iż pożarł ich potwór – wynajmuje więc sąsiada-zabójcę, by zgładził bestię. On jednak nie wierzy w nadprzyrodzone stworzenie, ale podejmuje się ochrony dziewczynki z poczucia winy (myśli, iż jej rodzice zginęli zamiast niego – bo to na niego polują różne frakcje zabójców). Znany dotychczas z seriali Bryan Fuller w swym kinowym debiucie skoncentrował się na stworzeniu niepokojącej atmosfery i relacji emocjonalnej między Aurorą i jej sąsiadem. To historia, w której elementy fantastyki i grozy stanowią tło dla opowieści o traumie, wyrzutach sumienia i narastającym poczuciu samotności, a potwory są odbiciem wewnętrznych lęków bohaterów. Uroku dodają filmowi elementy komiczne, ale i pozornie niepasujące do siebie trio bohaterów, świetnie zagrane przez Madsa Mikkelsena, Sigourney Weaver i Sophie Sloan.
„Fantastycznie” to sekcja wchodząca w skład Splat!FilmFest już od dawna. Przyznam, iż nie jestem jej fanem, aczkolwiek w tym roku dwa filmy z tej sekcji okazały się kapitalną rozrywką. O jednym napisałem w poprzednim akapicie, natomiast drugi to Deathstalker Stevena Kostanskiego – hołd złożony tanim filmom fantasy z lat 80. Kostanski połączył swoją miłość do gatunku z pastiszową formą, by zabawić się kiczem, jaki wylewa się z licznych podróbek Conana Barbarzyńcy (1982). Nie jest to kopia Łowcy śmierci (Deathstalker, 1983) – tamten bohater został tu przemielony przez współczesny popkulturowy dystans i nostalgię z przymrużeniem oka. Jednocześnie nie odniosłem wrażenia, aby reżyser wyśmiewał gatunek – widać tu raczej podziw dla bezpretensjonalności i efektownego rozpasania, którymi cechuje się tego typu kino eksploatacji. Dzięki takiemu podejściu film sprawia autentyczną frajdę, a dla obecnych 40-latków staje się wehikułem czasu pozwalającym wrócić do epoki VHS, która w dużym stopniu ukształtowała ich filmowo.

Polska szkoła przetrwania
Jeszcze przed rozpoczęciem Splat!FilmFest produkcja zatytułowana 13 dni do wakacji trafiła na Netflixa. W związku z tym zamiast tego seansu planowałem uczestnictwo w wydarzeniu specjalnym – prowadzonym przez Lloyda Kaufmana masterclassie: „Make your own damn movie” („Zrób swój własny cholerny film”). Niestety wydarzenie zostało odwołane, wskutek czego zaliczyłem na dużym ekranie nowy horror Bartosza M. Kowalskiego. I muszę przyznać, iż mimo docierających zewsząd negatywnych opinii, ten seans okazał się dla mnie udany. Może nie aż tak bardzo, jak bym chciał, ale bawiłem się dobrze i wyszedłem z kina usatysfakcjonowany (czego nie mogę powiedzieć o ubiegłorocznym filmie tego reżysera – Ciszy nocnej).
13 dni do wakacji to thriller wykorzystujący elementy obecne w kinie od lat 70., a więc już dość oklepane. Slashery oraz filmy z motywem home invasion, choćby te najlepsze, są z reguły schematyczne i przewidywalne – Bartosz M. Kowalski gra zgodnie z regułami, stosując też szereg fałszywych tropów i wprowadzając zaskakujący punkt kulminacyjny. Pewną nowością jest maska z odwróconą twarzą, która staje się symbolem rzeczywistości, w której pozory normalności skrywają głęboki fałsz. Tak jak maska odwraca rysy twarzy, tak film odwraca znaczenia codziennych symboli. To, co miało być tarczą, okazuje się klatką: domowa forteca zamiast schronienia staje się pułapką, a nowoczesny system zabezpieczeń zamiast przynosić komfort, odsłania bezradność człowieka wobec czystej przemocy. W pozytywnym odbiorze filmu pomagają dobrze zagrane postacie na czele z Katarzyną Gałązką. Klimat jest odpowiednio mroczny i klaustrofobiczny, wzmacniając poczucie, iż zagrożenie może czaić się w samym sercu domu.
Laureaci nagród publiczności: u góry za najlepszy film, reżyserię i scenariusz; niżej najstraszniejszy film, najbardziej szokujący film i najlepsze efekty specjalne.
Do zobaczenia za rok!
Podczas 11. edycji Splat!FilmFest obejrzałem 16 filmów. Nie wspomniałem jeszcze o francuskiej komedii Wypadek fortepianowy (reż. Quentin Dupieux). Przypomniałem sobie o niej dopiero przy końcu pracy nad tekstem, co też w pewnym sensie dobrze oddaje moje odczucia po filmie. Po prostu nie zapadnie mi on w pamięć tak mocno, jak np. Deerskin, Mandibules czy Palenie powoduje kaszel. Świetne są tu dwie aktorskie kreacje – Adèle Exarchopoulos i Sandrine Kiberlain – ale całość nie porywa tak, jak można by tego oczekiwać. Brakuje tu tej dziwacznej energii, jaka cechuje najlepsze filmy reżysera. Ironia i satyra Quentina Dupieux straciły nieco świeżość i nieobliczalność.
Wśród seansów zaliczonych na festiwalu był także jeden należący do „Kultowych klasyków”. Chodzi o Troma’s War, 1988 (reż. Michael Herz & Lloyd Kaufman), efektowna i przezabawna parodia kina akcji z lat 80. W programie były także inne filmy Tromy (Sierżant Kabukiman, Mr Melvin i dokument Napad na Cannes!), co było związane z przyjazdem do Warszawy Lloyda Kaufmana, jego żony Patricii i ich córki Lily, która zrealizowała dokument Napad na Cannes! Był też zaplanowany masterclass „Make your own damn movie” prowadzony przez Lloyda Kaufmana, ale został odwołany, co szczególnie mnie rozczarowało, bo byłem ciekaw tego wydarzenia. To nie pierwszy taki pech – podczas poprzedniej wizyty Lloyda na Splacie w 2018 również ominęły mnie wydarzenia związane z Tromą.
Tegoroczna edycja Splat!FilmFest potwierdziła, iż to wciąż jedno z najbardziej konsekwentnych i charakterystycznych wydarzeń filmowych. Jak co roku, nie zabrakło filmów świeżych formalnie i artystycznie ambitnych, jak również tych, które po prostu z rzemieślniczą precyzją realizują sprawdzone gatunkowe schematy. Od horrorów i thrillerów psychologicznych po czarne komedie, fantastyczne przypowieści i surrealistyczne farsy – program imponował różnorodnością i otwartością na kino nieoczywiste, ale miał też na uwadze podtrzymywanie tradycji kina gatunkowego. istotną częścią festiwalu były i przez cały czas są wydarzenia towarzyszące: sekcje Q&A z twórcami, masterclassy, prelekcje, a od ubiegłego roku także gala wrestlingu. Do tego dochodzą merchy i gadżety utrzymane w estetyce festiwalu, budujące poczucie wspólnoty wśród widzów. To właśnie ta swoboda i autentyczna pasja do kina sprawiają, iż Splat!FilmFest pozostaje przestrzenią prawdziwej wolności.
Na koniec pokuszę się o ranking Top 10:
- Krwawy nokaut
- W potrzasku
- Matka much
- Presence
- Ważka
- Portal do piekła
- Kraina mroku
- Deathstalker
- Pożyteczny duch
- 13 dni do wakacji















